Milczenie roślin
Wychodzę z domu i pięć minut idę pod górę do ławki z widokiem na trzy pasma wzniesień. Przede mną łąka, z tyłu las. Łąka – co najmniej trzydzieści gatunków roślin. Las – buki, świerki, jodły i jeszcze parę innych, na skraju - leszczyny, osiki i brzozy. Po prawej stronie do łąki przylega pole uprawne z owsem i ziemniakami. Żeby tam były tylko one. Ale są tam przecież jeszcze lnice, perz, szczaw, lebiody i chabry, te ostatnie w trzech gatunkach.
Patrzę na nie i Bogu dziękuję, że milczą. Im też dziękuję, że będąc na Ziemi od setek milionów lat nie przyszło im do ich zieloności, by zacząć mówić. Jeden człowiek potrafi zagadać drugiego na śmierć. A ta łąka z choćby tylko trzydziestoma gatunkami, bo uboga, górska, gdyby zaczęła przemawiać? Już sobie wyobrażam lament koniczyn: że trzmiele to ledwo słońce błyśnie, że rosa, że barany. A szałwie? - Pani, pani, na zdrówko, pani weźmie na zdrówko - wołałyby. Pięciorniki z kompleksem mikrego wzrostu: aj, aj, nikt mnie nie widzi, niech mnie ktoś przytuli! - A idźże do przytulii, ona tam w cieniu czeka na ciebie! – huknąłby mech z dna łąki. Macierzanki odurzone własnym zapachem, bredziłyby trzy po trzy. I trawy, na które oburza się większość, bo zasłaniają, bo za dużo ich, bo przez nie mrok na niższych piętrach, chrypiałyby resztką głosu, że to nie ich wina. I reszta, ogromna reszta, która przyniesiona w dziobkach i żołądkach zaledwie ziarenkiem, wykiełkowała ni stąd, ni z owąd, i płacz: gdzie ja jestem, co to za kraj, gdzie mama?
Więc przychodzę tutaj i wołam w duchu: błogosławione milczenie poziomek i wrzosów, chwała milczącej mięcie i pokrzywie. Malwom, różom i kapustom – dziękuję. Niech bzy pachną i się nie chwalą. Niech lipy dają cień i spuszczają zasłony milczenia. Niech pochyłe pnie drzew cierpią w duchu. Ja, obciążona genetycznie mową i słuchem, przychodzę, by z nimi pomilczeć.