Szara zgraja siedzi na asfalcie. Zlatują się tutaj codziennie przed południem. Gdy rozmiękły chleb, albo rozrzedzone deszczem ziemniaki topią się w trawniku, to przylatują na ten trawnik. Zadziobują go do gołej ziemi i przenoszą się gdziekolwiek obok. Gołębie. Nieruchomo mokną w mżawce albo grzeją się w słońcu. Skurczone, niekiedy nastroszone, w bezruchu i nieme. Dzioby wtulone w niewidoczne podgardla, czasem dolatuje stamtąd zduszone bulgotanie. Siedzą na asfalcie ścieżki bez szyku albo przeciwnie - jak nanizane na drut, jeśli przysiądą na balustradzie oddzielającej skarpę Wisły. Siedzą i nic. Bez perspektywy, woli, planu, tak odmienne od ruchliwych sikorek czy wróbli, tak inne od ciekawskich i pracowitych srok i gawronów.
Kilka osób stoi na ścieżce. Przychodzą tutaj codziennie przed południem. Jedzą coś z reklamówki lub piją z butelki PET 1,5 l. Starcza dla wszystkich, piją do dna. Porzucają. Przenoszą się pod drzewa, gdy pada deszcz, przykryci plastikowymi pałatkami lub siadają na murku oddzielającym skarpę Wisły i grzeją się w słońcu. Twarze wtulone w wytłuszczone kołnierze. Czasem chrapliwie bluzgają, ni to do siebie, ni to do reszty. Stłoczeni lub w rozsypce, ale blisko siebie. Oddzieleni od miejskiej przestrzeni kordonem woni, jaką wydzielają. Żyją, kiedy piją, poza tym - nic. Bez perspektywy, woli, planu, tak odmienni od ludzi biegnących do autobusu, tak inni od ludzi idących na drugą stronę mostu.
(2016)