Żegnaj Melanio, będzie pięknie
Gdy podała taksówkarzowi adres, ten odwrócił się wolno do tyłu, zatrzymał wzrok na jej twarzy, jakby szukając potwierdzenia tego, co usłyszał, po czym równie wolno wykonał ruch powrotny. Zirytowała ją ta zwłoka.
– Niechżeż pan już jedzie!
– Od której strony mam podjechać?
Teraz ona popatrzyła na niego badawczo. A więc wie, dokąd mnie zawozi, myśli Melania i czuje się, jak podglądana. Odpowiada najkrócej, jak się da:
– Od Alei Róż, wejście D.
Chciałaby się do niego uśmiechnąć, ale usta nie unoszą ciężaru twarzy.
Poprawiła okulary odruchem zaniepokojonych okularników. Lekko przyciemnione szkła w oprawie z imitacji szylkretu – kiedyś należały do jej matki - niczego nie poprawiają, z wyjątkiem samopoczucia. I tak słabo widzi. Wszystko, na co patrzy, jest rozmyte, falujące, znokautowane ciemną plamą pośrodku. Liczą się tylko ostre granice pomiędzy światłem i cieniem. Przez długie lata dawała sobie z tym radę. Sama kupowała w najbliższym sklepiku jabłka czy kubek jogurtu, albo szła na ławeczkę na skwerze nieopodal domu.
Ale to już przeszłość, jej własna przeszłość, która za chwilę straci zaczepienie w czasie teraźniejszym opisanym imieniem Melania, i zniknie. Jej indywidualna przeszłość rozpłynie się w przeszłości zbiorowej.
Wczoraj wieczorem pożegnała się z Ludwisią.
Przez kilkanaście lat Ludwisia była jej ręką, okiem, a nawet głową, była wyrocznią w sprawie broszki, apaszki, stosownych butów. Budziła ją rano i otulała kołdrą wieczorami.
Żegnały się jak podróżni, którzy mieli szczęście odbyć kawał drogi razem, ale te drogi właśnie się rozchodzą, i czas na rozstanie. Było im smutno, bardzo smutno, lecz nie było rozpaczy.
Kiedy podjechali pod wejście D, kierowca zapytał, czy może ją podprowadzić.
– Nie, nie, nie, dziękuję, dziękuję.
Aby zamknąć pytanie, podała mu dłoń. Styl, w jaki to zrobiła, zdradzał nawyk do odbierania czci.
Mężczyzna pochylił się nad wiązką drobnych i pokrzywionych kości w pergaminowej powłoczce.
– Żegnam pana – odpowiedziała w reakcji na ten wyraz szacunku. - Jest pan eleganckim mężczyzną.
Nie pozwalając celebrować tej chwili, odwróciła się w stronę bramy.
Czuła, że mężczyzna patrzy za nią. Starała się iść rytmicznie, akcentując kroki laską, by wyglądały na dziarskie, wesołe niemal. Jednak liście, które po wietrznej nocy pokryły chodnik kolorową, szelestliwą warstwą, nie ułatwiały jej tego. Szurała.
Ziemia wydychała wytrawny zapach butwienia. Nawet, gdyby już nic nie widziała, czułaby jesień nosem, tym jedynym zmysłem, którego wiek jej nie odebrał.
Parkowa brama była szlachetnie wykutą kratą, wspartą na dwóch szerokich słupach z ciemnoczerwonej cegły. Po cegle wspinały się łodygi róż, przechodząc w pergolę po drugiej stronie ogrodzenia. Żółte głowy spóźnionych kwiatów kołysały się na szczytach pędów, łowiąc liźnięcia jesiennego słońca.
Pod szafirową ceramiczną literą D stał Teo. Tak się z nim umówiła. Nie chciała, aby przyjeżdżał po nią do domu. Ten ostatni raz sama pokonała drogę od mieszkania do windy - piętnaście kroków, od windy do bramy - dwanaście kroków, i przez krótki chodnik – dwadzieścia dwa kroki. Klucz do mieszkania włożyła do torebki, którą po wszystkim odbierze Teo, by zrealizować ostatnią część umowy.
Teo ukończył prestiżową lozańską szkołę „Bene Moriendi” - Szkołę Asystentów Dobrej Śmierci. Jego wykształcenie obejmowało między innymi internę holistyczną, psychogeriatrię, techniki afirmacyjne,
a wysokie kompetencje były przypieczętowane wybitnym współczynnikiem inteligencji emocjonalnej.
Nad wyraz smukła i wysoka sylwetka Teo oderwała się od muru i wyszła Melanii naprzeciw. Wyciągnięte ręce mężczyzny zmniejszały dystans między nim a staruszką. Kiedy stanęli obok siebie, Melania wydawała się być kruszyną, przecinkiem, wierzbowym listkiem. Właściwie mógłby ją wziąć na ręce i nikt by się nie zdziwił.
Przeszli na drugą stronę bramy. Wiatr zabełtał powietrze, zapachniało różami. Liście poderwały się
w spiralnym tańcu.
Pierwszy raz umierała, gdy miała dwadzieścia siedem lat. Niczego nie była tak pewna, jak tego, że życie jest piękne i łatwo go nie odda. Zgodziła się więc na operację zaimplantowania organoidów nerkowych. Zaczęła życie od nowa w trzecim roku po operacji. Zakochała się, wydała drugą książkę i zaszła w ciążę tradycyjną metodą. Nerkoidy pracowały. Urodziła syna, potem drugiego i rozpoczęła następną książkę.
Drugi raz umierała po dwukrotnej infekcji wirusowej. Miała wtedy siedemdziesiąt lat, była wdową
i mieszkała sama.
Dzieci odwiedzały ją wirtualnie. Ich naturalnej wielkości holograficzne sylwetki jak duchy spływały pomiędzy meblami w jej salonie. Dla pogłębienia złudzenia pili herbatę z takich samych filiżanek. Ale jej zawsze brakowało dźwięku dzwonka u drzwi i widoku ludzi stojących za progiem.
Mimo zbliżania się do osiemdziesiątki, była twórcza. Jej powieści cieszyły się powodzeniem, a pojawienie się nowego tomu było wydarzeniem medialnym. Miała więc środki na to, by podtrzymywać starzejące się ciało kolejnymi implantami, a to w stawach, a to w uchu. Jak większość jej rówieśników, wszczepione miała stenty, które uwalniały leki do serca.
Nigdy natomiast nie walczyła z kurzem czasu, który osiadał na jej twarzy.
Dwa lata po ostatniej operacji złożyła w wydawnictwie kolejną powieść. Napisała potem jeszcze dwie książki i pewnego dnia postanowiła niczego więcej nie napisać. Miała osiemdziesiąt siedem lat
i zwyrodnienie plamki żółtej, które wycięło jej w świecie szarą dziurę. W tej sprawie medycyna była bezradna.
Jeszcze przez kilkanaście lat potrafiła wyciągać z życia jego najlepsze soki.
A potem wszystko straciło barwę, smak, wyrazistość.
Budziła się rano znużona i z takim samym znużeniem kładła się spać. Nie miała ochoty na życie. Nie odczuwała przyjemności. Wszystko działo się wbrew niej. Chciała zasnąć jak w bajce.
Sto trzynaste urodziny obchodziła z Ludwisią przed ekranem. Z ekranu mówili do niej Stefan - osiemdziesięciopięcioletni syn o pomarszczonej twarzy oraz Agusia, jego córka, która swoje pięćdziesiąt pięć lat wbiła w obcisłe spodnie i szeroką tunikę, tuszującą niezdrową obfitość ciała. Drugiego syna – był flecistą – też ponad osiemdziesięcioletniego, dawno nie widziała. Jego mózg, jak atrament bibułę, pochłaniała choroba.
Oto jej dzieci. Ale nie umiała już powiedzieć do żadnego z nich „moje dziecko”. Jednocześnie sprzeciwiała się sama sobie, by uważać tych ludzi jedynie za swoje biologiczne przedłużenie. Co to, to nie. Patrzyła na nich z czułością, której blisko było do współczucia. A oni wyglądali na zakłopotanych, bo nie wiedzieli, czego jej życzyć z okazji kolejnego jubileuszu. Lista jej życzeń była wyczerpana od dawna. Nikogo nie było stać choćby na żart.
Zwierzyła się kiedyś Ludwisi, że coraz częściej myśli o Pawilonie.
Nasz byt trwa krócej niż mgnienie spadającej gwiazdy, powiedziała wtedy, nie było mnie dwieście tysięcy lat, nie będzie jeszcze dłużej. Pożyję jeszcze rok, pięć, czymże jest jeden rok czy pięć na tej skali, sama powiedz? I tak już żyję jakby mnie nie było. Wymagam oprzyrządowania, niczego już nie mogę dać, medycyna troszczy się o mnie, ja tylko oddycham. Wiara w nieśmiertelność przysługuje młodości. Póki umysł mi pozwala, jedyne, co mogę w tej sprawie, to spersonalizować swoją śmierć, nadać mojej śmierci własny rys zanim naprawdę zacznę umierać. Kiedy umieranie przejmuje władzę, nie ma już wyboru. Nie chcę nikomu ściskać serca. Nie chcę, aby ktoś był zły na moją śmierć. Żeby to było tak, jakbym poszła do kościoła i wzbudziła co najwyżej zdziwienie, a potem ulgę w stwierdzeniu: zawsze robiła, co chciała. Więc, Ludwisiu, oddalę się do Pawilonu. Jeśli kiedyś zechcesz, będziesz mogła pójść tam i obejrzeć mnie
w awatarotece. Będzie mi miło – dodała i uśmiechnęła się niemal zalotnie.
Teo starał się skracać swoje kroki, aby nie narzucać tempa. Melania pochylona nad laską drobiła kroczki
i sprawiała wrażenie spieszącej się.
– Melanio, przejdziemy się po parku? Możemy też usiąść na chwilę, jeśli chcesz.
– Może jeszcze zaproponujesz mi taksówkę do domu?
Nuta agresji w głosie Melanii zaskoczyła go. Była osobą powściągliwą, czasem dającą wyraz zniecierpliwieniu, zawsze jednak z pojednawczym nastawieniem. Ta reakcja była sygnałem ostrzegawczym: podjęłam decyzję i nic jej nie zmieni, jestem już po tamtej stronie. Wycofał się.
Na początku ich znajomości profesjonalizm Tea nie pozwalał na głębszą relację. Melania była pacjentką,
a on miał zebrać dane, które pozwolą nakreślić wizję jej awatara. Powściągliwość i protokół, powtarzał sobie. Ale Melania rozbrajała jego schematy. Nie posługiwała się pobłażliwością właściwą starym mądralom. Słuchała jego wypowiedzi z taką samą uwagą, jak on jej, tyle że on realizował scenariusz napisany przez twórców Szkoły, a uważność Melanii była naturalna. Miał wrażenie, że ona studiuje jego osobę z symetryczną intensywnością. W końcu była pisarką, obserwowała i kategoryzowała. Odbierał ją jako osobę łagodną i skupioną. Gdyby nie dzieliło ich trzy czwarte stulecia, można by pomyśleć, że dobrze im było razem. Jeździli za miasto na spacery, odwiedzali muzea, słuchali muzyki, bywali nawet u jej nielicznych już znajomych, poznał jej dzieci. Przeczytał wszystkie jej powieści. Nie były w jego guście. Jednak czytał wytrwale, bo wydawało mu się, że znajdzie w nich Melanię, która być może utkwiła drzazgą w zakamarkach fabuł. Z czasem nabrał przekonania, że Melania jest melanżem dwóch strumieni: własnych wspomnień i konfabulacji literackiej, nie potrafił zgadnąć, który porywa, a który jest porywany.
Pewnego dnia powiedziała: „Jednak potomkowie, drogi Teo, nie dzieci, potomkowie. Widzę swoje dzieci pomarszczone jak zapomniane jabłka w sadzie. Ich starość dogoniła moją. I nie ma między nami różnicy. Dzieci nie mogą być tak stare jak matka. Coś tu nie gra.”
Zanotował.
Informacje o Melanii zebrane jawnie podczas rozmów, i te skradzione dyskretnie włączonym mikrofonem tasował wielokrotnie. Grupował, przyporządkowywał, poddawał testom, porównywał z zasobami systemu, pozycjonował. Czuwał nad nimi, aby program nie przeoczył człowieka. To było jego zadanie: sięgnąć głębiej, dopuścić intuicję i odczucia. Łowił więc niekontrolowane błyski w oku, zgubioną łzę lub przejęzyczenia. Albo wymazywał to, co wymknęło się Melanii, a co rysowało na jej twarzy wstyd lub ból. Awatar miał być upleciony tylko z tego, czego się pragnęło, z tej głównej nici, którą miał znaleźć
w tysiącach słów i przemilczeń.
– Która godzina? – zapytała, jakby chodziło o odjazd pociągu.
Teo, nie okazując zdziwienia, odgarnął mankiet koszuli staromodnym gestem, którego ulica już nie znała.
– Piętnasta siedemnaście.
– A dzień i rok?
– Jest czwartek, siedemnasty października 2137 roku.
Nie odezwała się.
Dawno temu przestała odczuwać czas. Jej wewnętrzny zegar tykał długością korytarza i codziennymi rytuałami. Bliżej mu było do zażywam, myję, przenoszę, wyłączam. Czas teraźniejszy nawykowy, mawiała do Ludwisi. Na jej kalendarz wystarczyłaby jedna kartka, a na niej uniwersalny dzień rozpisany na drobne kroki. Przyszłość nie była już tematem. Nie potrzebowała dni tygodnia, pór roku, a już najmniej kolejnej wielkiej liczby oznaczającej rok.
– Jesteś spokojna? – Teo przeczekał milczenie Melanii, czuł się jednak w obowiązku monitorować jej samopoczucie.
Nie odpowiedziała, bo myślała o ptaku.
Pewnego dnia, dość dawno, ale nie bardzo dawno, obudziła się zadraśnięta snem. Śniła ptaka, który, kiedy siadał, rozsypywał się, jakby był z piasku, po czym formował się na nowo, by lecieć dalej. Wzlatywał innym ptakiem. Sen opowiedziała Teo. Pokiwał tylko głową i powiedział: a mnie się nic nie śni.
Potem Teo zapytał ją, czy bierze małe trankwilizatory. Nie brała żadnych. Nie chciała tłumić niepokoju, tej drgającej struny, która zawsze łączyła ją ze światem.
– Czy masz kolekcję awatarów, które stworzyłeś? – zapytała nagle.
– Nie. Zakazane. Po zakończeniu asysty przechodzimy głęboki reset pod okiem specjalistów. Oczyszczamy pamięć i emocje. Następną pracę podejmujemy co najmniej po roku.
– Co robisz przez ten czas?
– Jeżdżę rowerem po wysokich górach. Rozbijam sobie kolana i łamię żebra.
– Pamiętasz mój sen, który ci opowiedziałam kiedyś?
Znaleźli się u stóp schodów. Podał jej rękę.
Nie odpowiedział na pytanie.
Pawilon z dala wyglądał jak gniazdo ptaka-olbrzyma. Stał na niewielkim wzniesieniu pośród sosen
w centrum czterdziestohektarowego parku. Pozornie chaotyczne belki stanowiły jego zewnętrzny szkielet. Wyglądał tak lekko, jakby zdolny był unieść się do nieba, gdyby nie strumyki schodów z kilku stron mocujących go do zielonej jeszcze trawy.
Melania zatrzymała się. Nadal trzymała dłoń Teo.
Front budynku, jeśli w ogóle można było mówić o jakiejkolwiek stronie tej kulistej formy, zaznaczało wejście, ledwie widoczne w zakładkach drewnianej konstrukcji. Żadnych sentencji, żadnych znaków
i symboli, jakich można by się tutaj spodziewać. Jedyną dekoracją, stojącą nieopodal wejścia, był szkielet ośmiościanu, w który wpisany był jego dualny brat – sześcian. Bryła robiła wrażenie jakby wraz
z wewnętrznym bratem spadała z marmurowego cokołu, ledwo dotykając go punktem na jednej ze swych krawędzi. Podeszli bliżej. Instalacja przewyższała Teo o dobrą połowę jego wzrostu.
Nagły i mocny podmuch wiatru poderwał ze ścieżek i trawnika liście, które poszybowały w górę, wbrew logice jesieni. Niektóre w zawirowaniu wpadły w pitagorejską przestrzeń i zaczepiając o krawędzie, spłynęły na mlecznobiały kamień. Inne przeleciały na wylot i dały się ponieść w wąskie, prześwietlone słońcem, a może innym światłem, gardło wejścia do budynku.
Pod ich nogami znów zaszeleściły liście.
Szklana ściana rozsunęła się z cichym szumem, kiedy dotarli do końca łukowatego korytarza. Przed nimi otworzył się wysoki na trzy piętra hol. Otaczały go spiralnie biegnące antresole. Były też windy, które bezszelestnie spływały w dół i unosiły się w górę. Dla Melanii było to aksamitnie ciche miejsce. Teo jednak słyszał, że przestrzeń wypełniają dźwięki. Nie były muzyką, a mimo to sprawiały przyjemność, tak, jakby cząstki powietrza, trącając się w przelocie, wypowiadały zaklęcia, czy szeptały do siebie melodyjne frazy.
Nie było widać nikogo.
Światło było miękkie, rozproszone. Przesączało się spomiędzy jasnych belek, ale nie było pewności, czy jest to światło dnia, czy własne światło wnętrza gniazda.
Podeszli do windy.
Kiedy wznosili się, odkrył, że posadzka, po której przed chwilą szli, była piękną mozaiką. Przedstawiała zamknięte w geometrycznych wzorach zwierzęta i rośliny, podwodne stwory oraz ludzkie sylwetki
w fantazyjnych pozach. Czerń i biel, ochra i sjena, gdzieniegdzie błękit i malachitowa zieleń - ograniczona, lecz doskonała paleta barw.
Na obrzeżach mozaiki stało kilka małych, okrągłych stolików, każdy w towarzystwie dwu krzeseł. Stąd wyglądały jak porzucone talerzyki. Gdy byli na dole, nie zwrócił na nie uwagi. Środki stolików oświetlone były zapraszającym kręgiem ciepłego światła, które nie wiadomo skąd padało. Nikt przy nich nie siedział.
W tym momencie drzwi windy rozsunęły się, wyprowadzając ich do niewielkiego holu.
Ależ tu martwo – pomyślała Melania, nie słysząc własnych kroków na przyjemnie miękkim dywanie – żadnych trzaśnięć, ginących słów. Wszystko tutaj zastygło w samozadowoleniu. Nuda zgłębiająca własną doskonałość – przyszło jej do głowy zdanie, które zabłysnęło potencjałem, i pewnie czterdzieści lat temu zapisałaby je w swoim pisarskim notesie, tak, tak, to nuda, choć nie piękna jak ta tutaj, nasączyła moje ostatnie lata, myślała. Beznamiętna, blada uzurpatorka życia. To ona połknęła zegary i kalendarze, zżarła horyzont i te cudowne, nigdy nie kończące się ścieżki, którymi w jego stronę wędrowały myśli. To starcza nuda pochłonęła ciepło i kolory, podmieniła sprawcze życie na majestatyczne istnienie. Istnienie – nieprzenikalne, obojętne, nadęte. Wiesza się na nim boskie szaty, ale jest próżnią. Bez rumieńców życia - jest próżnią.
– Co jest próżnią? – zapytał Teo
– Aaa ... – machnęła ręką – gadam do siebie.
Podał jej ramię, a ona jak dama, wsunęła w nie rękę i zawiesiła na kruchutkiej dłoni.
Salon pięknej śmierci wypisane było prostymi, czarnymi literami na białej tabliczce.
Przystanęła.
–Teo, co tu napisane?
– To jest … miejsce, to znaczy … salon ...
– Pięknej śmierci, tak? – dokończyła Melania niespodziewanie silnym głosem. – Jestem tak stara, że nie pamiętam siebie innej, ale pamiętam, co mi mówiłeś! Ja się nie boję tej nazwy. Dlaczego więc ty?
Teo milczał.
– A więc salon pięknej śmierci – wyrecytowała Melania, a jej palce zacisnęły rękaw Teo – pięknej, prawo pozwala mi pięknie odejść w pięknym miejscu.
Puściła ramię Teo i drobnymi krokami wykonała niewielki obrót w prawo, potem w lewo, wodząc oczami wokół, jakby śledziła powietrze.
– Czuję tutaj łagodność światła, miękkość ciszy, tu jest … tak, tu jest bezpiecznie. Więc sam widzisz, jak dobrze mnie przygotowałeś. Wykonałaś doskonale swoje zadanie!
Teo zapamiętał Melanię z pierwszego spotkania, kiedy podpisywali umowę w obecności Wysokiej Komisji Bene Moriendi: była podekscytowana, zupełnie jak teraz. Nigdy potem nie okazywała emocji.
– Pięknej, mój kochany – znów podkreśliła. – Czy po stokroć nie lepszej od ukrzyżowania na szpitalnym łóżku?
Ścisnęła ramię Teo, by po raz ostatni poczuć jego ciepło, bliskość i oddanie. Już za chwilę, ona, stupiętnastoletnia Melania, stanie się wyobrażeniem ponadzmysłowej duszy. Nie czuła lęku. Wręcz wypełniała ją ciekawość podszyta niecierpliwością. Pamiętała czasy bezradności wobec niedorzecznego cierpienia ludzi pokonanych przez własne, zbuntowane ciała. Bezczynność legislacyjną uważała za przejaw barbarzyństwa i tchórzostwa. Jako pisarka miała kredyt na śmiałe poglądy i korzystała z tego.
Nagle ściany obok tabliczki z napisem rozsunęły się tak magicznie, że cała drgnęła. Na tle dyskretnie rozświetlonego wnętrza zobaczyła drobną kobietę. Włosy miała jaśniutkie, gładko zaczesane do góry
i czymś spięte. Miała ładną buzię, usta szerokie, jakby w ciągłym uśmiechu. Była jednak poważna. Popatrzyła na Teo. On skinął głową.
– Melanio, to jest Syntia. Teraz ona zaopiekuje się tobą.
Melania odwróciła się do Teo.
– Chyba wszystko już powiedzieliśmy sobie. Pozostało nam słowo, które czekało: żegnaj. Więc mówię: żegnaj.
– Żegnaj, Melanio. Zostaniesz pięknie zapisana. Postarałem się.
Syntia podjęła Melanię za łokieć i z delikatną zachętą przeprowadziła poza linię w podłodze. Ściana zamknęła się za nimi.
Dłonie Syntii były chłodne, jak u wszystkich humanoidów.
Teo wyszedł z Pawilonu. Park stał w ciemności rozjaśniony jedynie żółtymi plamami świateł latarni. Minął siostrzane bryły z uczuciem, że zaraz za nim spadną, podskoczą na betonie i łamaną linią potoczą się na trawnik, jak kostka do gry. Doszedł do ławki, przy której jeszcze chwilę temu chciał się zatrzymać
z Melanią. Usiadł i zamknął głowę w dłoniach. Może to tylko zmęczenie, może też, mimo wysiłków, jakiś wątek Melanii splótł się z nim. Zdał sobie sprawę, że tym razem nie pójdzie łatwo z jego resetem.
Odchodząc, popatrzył w stronę Pawilonu. Mgliste światło wysączało się spomiędzy konstrukcji budowli, raczej potwierdzając jej istnienie niż oświetlając cokolwiek.
Na ulicy czekał firmowy samochód. Kierowca wyszedł mu naprzeciw. Szerokim, męskim ruchem podali sobie ręce.
– Samolot do Lozanny jutro, nie zapomnij. Pawilon przekaże ci w ciągu tygodnia dokumentację pacjentki. W samolocie przejrzyj pliki dotyczące twojej rehabilitacji, zastanów się nad formułą dla siebie. Ja wracam do Lozanny za dwa tygodnie, mamy tu jeszcze dwoje finiszujących pacjentów. Małżeństwo, wyobraź sobie, trzymają się za ręce, kiedy śpią.
Syntia dopasowała swój krok do kroczków Melanii. Szły przez długi korytarz. Jego ściany świeciły mlecznym, ciepłym światłem. Oprócz światła był jeszcze zapach. Melania nie była w stanie go nazwać. Nie przypominał żadnego ze znanych jej aromatów. A może nie pamiętała. Wciągała go mocno, a każdy wdech przynosił rozkosz. Kąciki ust przygniecione od lat ciężarem opadłych policzków, drgnęły w górę. Uniosły się brwi, pociągając powieki. Twarz Melanii pojaśniała.
Ściana na końcu korytarza rozsunęła się równie magicznie, jak poprzednia. Weszły do obszernego pomieszczenia. Na środku stał fotel, obok niego stolik. Tutaj ściany też fluoryzowały, a światło miało kolor miąższu dojrzałego melona.
Syntia zdjęła z ramion Melanii żakiet i szalik, zaprosiła na fotel. Rozsznurowała jej buty i razem z okryciami podała postaci, która bez szelestu wyłoniła się z melonowej ściany i tak też zniknęła.
Melania miał wrażenie, że tutaj wszystko wynurza się ze światła i rozpływa w aromacie, którego nazwa już nie była ważna. Była rozluźniona. Wszystko, co wcześniej - nie istniało, jak i wszystko cokolwiek potem. Nie miała ani refleksji, ani nadziei. Utraciła świadomość przeszłości i przyszłości. Była punktem na osi czasu, chwilą, która i trwała, i odradzała się w tym jednym punkcie.
Ułożyła się w fotelu, który wolniutko zaczął dostosowywać się do jej kształtu. Otulił ją, a ona wcale się temu nie dziwiła. Przestała odczuwać granice wyznaczone jej przez ciało. Nie to, że nie czuła ciała. Ono było, lecz stało się plastyczne, poddawało się myśli i oddechowi. Falowało, dryfowało, rozciągało się. Wciąż czuła ten cudowny zapach. Patrzyła na swoje ciało z wielu stron naraz. Było młode i nagie. Ani nagła młodość, ani nagość nie domagały się wytłumaczenia. Po prostu były i ona była tym byciem. Dookoła niej latały ptaki. Wielkie i malutkie. Nie widziała dwóch takich samych. Nie wydawały dźwięków, a tylko powietrze trącane skrzydłami drgało melodyjnie. Ptaki przenikały się nawzajem, zmieniały kształty i kolory. Zapragnęła być wśród nich, więc pragnąc, odbiła się i poleciała. I stała się Melanią-chwilą, Melanią-ptakiem, Melanią-wolą. Każdy moment był osobnym stawaniem się. Zamieniła się w szelest piór. Potem
w jedwabistość puchu. Zagarniała skrzydłami fale ciepłego powietrza. Po chwili smakowała czerwień słońca i wciągała woń błękitu. Stała się zmysłem, tęczą zmysłów, światłem o zapachu nieskończoności.
Teo wrócił do mieszkania.
Zdjął z przegubu zegarek i, jak zawsze, położył obok jaskrawozielonego, skrzynkowatego telefonu - rodzinnej pamiątki z epoki analogowej. Ten telekomunikacyjny dinozaur o kilkunastocentymetrowych wymiarach zrobiony był z grubego plastiku i miał obły kształt, można by nawet powiedzieć, że był miły
w dotyku. Wzbudzał ciekawość dzieci przyjaciół. Zadziwiał je dwoma szczegółami: ruchomą tarczą
z cyframi od 0 do 9 oraz walcowatą słuchawką („strasznie śmieszna, nie da się założyć na głowę!”)
z rozdętymi i podziurkowanymi, spłaszczonymi końcami („Teo, czy to prysznic?”), leżącą swobodnie
w zagłębieniach na zielonym korpusie. Dzieci chichotały na jej widok, nie były w stanie wyobrazić sobie, jak „to” mogło działać.
Zrzucił ubranie, założył luźne spodnie i bluzę. Ciężko opadł na fotel. Za szklaną ścianą miasto migotało światłami aż po horyzont. Rozgarnął nogami książki, które leżały na podłodze w nieregularnych stosach, po trzy, po pięć. Wszystkie, które napisała Melania. Kosztowały majątek, ale nie chciał ich na żadnym nośniku. Lubił brać w palce kartki i grzbiety, tak samo jak ona, z czułością i dumą. Tak jak Melania, miał wyostrzony zmysł dotyku. Obydwoje lubili przedmioty, zamkniętą w każdym czyjąś myśl i poczucie piękna. Książki do nich należały. Najcenniejsze sztuki z biblioteki Melanii otrzymał od niej na pamiątkę.
Podniósł tę, która leżała najbliżej. Wychylił się w stronę lampy i zaświecił ją lekkim dotknięciem. Rok wydania: 2053. Przesunął kciukami po brzegach kartek, poczuł ich indywidualną cienkość i jednoczesne zsumowanie w monolit. Otworzył książkę w przypadkowym miejscu.
Karol stał przed otwartą lodówką, jakby próbował zapamiętać wszystkie opakowania wraz z datami przydatności do spożycia.
– Z głodu raczej nie umrzemy – powiedział.
Ton uwagi balansował pomiędzy podziwem a lekceważeniem.
– Nie musimy umierać z głodu – odparła Karolina, akcentując ostatnie słowo. – Możemy sobie umrzeć normalnie – dodała znad zlewu, gdzie walczyła z przypaloną patelnią.
Karol usiadł przy stole. Od kubka z jogurtem oderwał aluminiowe wieczko i starannie je oblizywał. Pomiędzy liźnięciami powiedział:
– Tyle ludzi nie może sobie wybrać własnej śmierci – liznął znów – i umierają jak popadnie. Na przykład
z głodu. A my możemy sobie umierać normalnie – przekorny uśmieszek Karola powędrował za łyżeczką w głąb jogurtu. – Przynajmniej na tak zwany dzień dzisiejszy.
– Uważaj, bo przyprawisz jogurt sarkazmem. Kto go zje potem?
Karolina zdjęła fartuszek i usiadła na przeciw Karola.
– Normalnie oznacza śmierć, jaką mamy daną – powiedziała, uważnie śledząc ruchy Karola – Żaden wybór. Śmierć w normalnych warunkach, czyli po spełnionym długim życiu, w dobrym otoczeniu, najlepiej we śnie i po niczego nie zapowiadającej lekkiej kolacji.
– Idylla z happy endem? – Karol uniósł brwi i skrobnął w dno kubeczka – Tak sobie wyobrażasz?
Karol skrobnął jeszcze raz i oblizał łyżeczkę. Oparł dłonie o blat, aby wstać.
– Poczekaj – Karolina nachyliła się nad stołem i złapała go za dłoń. – Może w przyszłości tak będzie, że człowiek u schyłku życia będzie mógł o tym zdecydować, wybrać moment.
Karol usiadł i wyczekująco popatrzył na Karolinę.
– Konieczna byłaby profesjonalizacja tego finałowego aktu – mówiła dalej – uzgodnienia, warunki, szacunek i empatia. Ważne też byłoby miejsce: salon, gabinet …
Karolina popatrzyła za okno, potem z powrotem na Karola.
– Nazwa miejsca dowolna, jak … – wykonała kilka kółek przegubem, jakby nawijała włóczkę na palec – … coś jak klinika włosa, fabryka fryzur, czy inaczej. Negocjujesz swoje potrzeby, wyobrażenie, korzystasz
z doświadczenia firmy i jej perfekcyjnego specjalisty od kosmetyki śmierci. Najważniejsze jest to, że decydujesz się, gdy wszystko już trwa za długo i przestajesz się interesować życiem. Chcesz przeżyć swoją śmierć, rozumiesz. Technologie idą w takim kierunku, że będzie można przenieść się do wirtualnego świata. I śmierć to będzie nie powrócenie z niego. Powstanie twój awatar, tam po drugiej stronie.
Zrobiła przerwę, ale Karol milczał.
– Będziesz mógł stopić się z muzyką lub z obrazem, stać się skałą albo drzewem. Taki wybór! Ja – popatrzyła na Karola - ja bym chciała stać się muzyką. A ty?
– Zaskakujesz mnie. Mam dopiero trzydzieści pięć lat. Może oceanem? Poza tym, mów za siebie.
– Jasne, sorry. W pakiecie – tembr jej głosu powędrował w górę, była wyraźnie rozkręcona – będzie też oczywiście zachęta do powrotu do życia, ale jak będziesz mieć, to znaczy jak ja będę mieć na prawdę dość, to nikt mnie nie przekona. Jeśli będzie mi się chciało jeszcze dyskutować – uśmiechnęła się
i spojrzała znów za okno. – Gorzej w sytuacji, gdy nawet mówić mi się nie będzie chciało, albo po prostu nie będę zdolna do wyrażania myśli. Na taką okoliczność powinno się mieć zakontraktowanego kuratora, czyli opiekuna pięknej śmierci. Będzie można go posiadać od któregoś tam, powiedzmy, dziewięćdziesiątego roku życia. Taki rodzaj zabezpieczenia – dodała jakby na marginesie. – Za życia ubezpieczamy się na wypadek śmierci, ale jest to gratyfikacja dla żyjących, którzy pozostaną bez nas.
A umowa z kuratorem, czy jak wolisz – opiekunem, tytuł ma znaczenie, będzie zabezpieczeniem twojej, sorry, mojej dobrej śmierci, będzie w mojej sprawie i po mojej stronie, opiekun będzie znał moje upragnione wcielenie.
– A co z ciałem? – nagle przerwał jej Karol.
Rzeczowość pytania lekko rozmijała się ze swobodnie wyciągniętymi nogami i głową odchyloną do tyłu.
– Ciało? Zniknie. Rozsypie się. Ciało zniknie.
Karolina wstała, jakby dla dalszego ciągu wywodu potrzebowała wysokości.
– To przecież tylko futerał z biodegradowalnego materiału, całkowicie ekologiczny, w każdej formie pożywny dla środowiska!
– Wyjąwszy endoprotezy i inne implanty – wtrącił Karol.
Stanęła za nim i położyła mu dłonie na ramionach.
– Człowiek rozpłynie się w pięknie – powiedziała miękko, jakby nie słysząc wrzutki Karola – Śmierć będzie samym pięknem.
Umilkła. Na sekundy zapadła cisza.
– Kochanie, zjedz coś. Albo napij się. Jesteś chyba odwodniona. Bredzisz.
– Nie bredzę, o nie, ja nie bredzę, ja marzę – zdjęła dłonie z jego ramion wyraźnie rozczarowana.
Przestał czytać.
Obrócił fotel w stronę okna. Na tle rozgwieżdżonego miasta zobaczył swój pokój. Uśmiechnął się do szyby. - Hej, Melanio, jak się odnajdujesz? - a ona odpowiedziała jego uśmiechem.
Pozwolił książce osunąć się na dywan. Klapnęła okładka.
06.02.2023.