Codziennie mijam ten dom. Okno parterowego mieszkania widzę przez pięć sekund, kiedy celowo zwolnię i niby mimochodem zajrzę do środka.
„Fajna antresola”, pomyślałam jednego dnia, widząc ciąg drobnych schodków w kolorze miodu. Już poza widokiem okna zastanowiło mnie, jakiego wzrostu jest osoba, która tam mieszka.
„O, klimatyczna ta lampka”, pomyślałam innego dnia, kiedy po zmroku wracałam do domu, a cienie w niewielkim pokoju wyolbrzymiały się wokół, potwierdzając istnienie ścian. Kiedy okno miałam już za sobą, próbowałam sobie wyobrazić, ile może mieć lat ten, kto tam mieszka.
„Wielka plazma w tak miniaturowej przestrzeni?”, oburzyłam się kolejnego dnia. „Że też jej wcześniej nie zauważyłam”, zdziwiłam się, i to spowodowało, że postanowiłam przejść jeszcze kilka razy tam i z powrotem, aż ktoś pojawi się we wnętrzu. Nie pojawił się.
Po kilku tygodniach czułam się dobrze w jego pokoju, pomimo tej plazmy. „Może kiedyś się z niej wytłumaczy?”, pozwalałam sobie na przypuszczenie.
Stare jesiony za dnia ocieniające fasadę domu, teraz przysłaniają księżyc w pełni. Idę uliczką. Właściwie - jestem na tych schodkach na antresolę. Trącam stopą mosiężny lichtarz wciśnięty w kąt stopnia, a on odbrzękuje krótko. Ciepło mi. Im wyżej, tym cieplej. Zdejmuję sweter. Zrzucam go z góry, spada miękko na biurko, przykrywa otwarty laptop i dwa wysuszone ogryzki. Siadam na niskim łóżku z granatowym pledem. Przytulam się do niebieskiej poduszki.
Patrzę w stronę okna i widzę starannie zaciągnięte zasłony.