Kamera leżała w stercie, którą trudno nazwać śmieciami, bo jeszcze kilkanaście godzin temu były to rzeczy piękne i użyteczne, a ich właściciele wcale nie chcieli się ich pozbyć. Cała okolica była jedną bezimienną i bezkształtną stertą, cuchnącą i mokrą. Ten malutki kawałek Ziemi i wszystko, co z nią było związane, wielka - od dna oceanu po niebo - woda sprowadziła do wspólnego mianownika.
To cud boski, że można było odczytać elektroniczny zapis na karcie kamery.
Patrzę na ekran. Film będzie trwał 15 sekund. Wyczuwam obecność kogoś, kto trzyma kamerę i kto w niewyobrażalnym stanie umysłu filmuje i krzyczy na masę wody, która nadciąga od oceanu. Ściana wody przewyższa wszystko, co stoi na brzegu, także poziom, z którego patrzy kamera. Przybliża się majestatycznie i ostatecznie. Nie ma ani prawego, ani lewego końca. Sunie, nie wydając dźwięku. Cielsko rośnie i rośnie, wznosi okręty i statki, które fruną teraz na grzbiecie fali. Na lądzie woda zamienia się w czarną, gęstą masę, która pcha przed sobą domy i mosty, drzewa i ludzi: pochłania miasto. Płynie pod górę. Jest bezmyślnym monstrum, które miażdży, gniecie i pożera. W obraz wdzierają się monosylabiczne krzyki. I ten jeden. Kamera wykonuje skok. Teraz wiruje. Na ekranie przewala się szarość. W szarości pojawiają się i znikają kontury, cienie, sekundowe kształty. W końcu zapada ciemność.
Kamera leżała w stercie, którą trudno nazwać śmieciami, bo jeszcze kilkanaście godzin temu były to rzeczy piękne i użyteczne.
(2019)