W moim na wskroś galicyjskim środowisku słowo kląkier zawsze budziło znak zapytania w oczach znajomych. Nie wiem jakimi dróżkami dotarło do mojego domu z odległej Wielkopolski, a może ze Śląska. Fakt, że się przyjęło.
W malutkim mieszkanku moich rodziców stało kilka kląkrów, a ich kląkrowatość była im stale wypominana. Niczemu nie zawiniły, co więcej, zaspokajały potrzeby ludzkie w biednych, powojennych czasach, toteż szydercze „ale kląkier”, gdy trzeba było którykolwiek przesunąć, było co najmniej niesprawiedliwe.
Kląkrem, który nie pamiętam kiedy zniknął mi z oczu, był rozkładany tapczan nazywany amerykanką. Jego aksamitne pokrycie w kolorze ciemnoniebieskim czuję w dłoni do dziś. Mechanizm, dzięki któremu z miejsca do siedzenia robiło się miejsce do spania intrygował mnie co wieczór. Pięknie gięte drewniane oparcia pod łokcie były dla moich miśków i lalek bezpieczną podpórką przez noc. Kląkier, choć dawał godny wypoczynek, przeklinany był dwa razy dziennie, aż w końcu nastąpiło to, co musiało nastąpić: jego miejsce zajęła wersalka o szorstkim pokryciu w brudnoburaczkowym kolorze. Nikt nie nazywał wersalki kląkrem, choć, jak mało co, na to zasługiwała.
Czy to z poziomu amerykanki, czy wersalki przez całe dzieciństwo obserwowałam inny zacny kląkier, którego proweniencja była dla mnie równie tajemnicza, co amerykanki. Szafa. Była czterodrzwiowa z fornirem w bałwany. Bałwany miały w nosie klucze, a stały na czteropalczastych szerokich łapach. Tak kazała mi widzieć oryginalne wzory orzechowego drewna moja dziecięca wyobraźnia. Z bałwanami rozstałam się już osobiście, niemal we łzach, kiedy likwidowałam rodzinne mieszkanie. Potężna szafa nigdzie by już nie pasowała, choć doceniałam jej modernistyczną urodę i solidność. Jej kląkrowatość nie miała swojego miejsca w świecie sklejki i płyty paździerzowej, a przede wszystkim w świecie niedometrażu. Oddając ją w ręce handlarza staroci myślałam: „Kochany kląkrze, mam nadzieję, że zagrasz w teatrze”. Bo, pomimo zwalistości, w kląkrach była zacność, styl i ciepło.
Po latach przeprowadziłam się do mieszkania mojego męża. To dopiero była stajnia kląkrów! Fotele – tapicerowane matrony i komody – krótkonogie spaślaki, szafy z podwójnymi dnami i przysadzisty stół na grubych nogach. Nie przeczę, była tam atmosfera. Ale kiedy przyszła pora wyprowadzki, te meblarskie perszerony ujawniły czystą postać swojej kląkrowatości: w niezbyt dużym mieszkaniu - rocznik 2004, przy kwadratowych oknach z taflą szyby i stolarką drzwiową obliczoną na góra 15 lat wyglądały jak skamieliny. Wypełniły prześwietlone słońcem wnętrze, niewiele pozostawiając miejsca mieszkańcom. I choć ich niezwykłość nadal przykuwała uwagę, w nowym miejscu były po prostu kląkrami. Tylko ciepłe wspomnienie o dziadkach pozwalało dwudziestokilkuletniej właścicielce iPhona tolerować niewygodę obcowania z nimi. Do czasu. Czas jednak okazał się łaskawy dla niechcianych mebli.
Wybudowaliśmy dom. Przestronny, drewniany, jasny. Piękny. Za oknami – las i łąka. Zabrać tam kląkry? – zastanawialiśmy się. Ten tapczan, choć niezwykły, bo okrągły, ale jednak po przejściach, te brzuchate komody z odłupanym fornirem, to biurko jak tur? Ależ tak! Właśnie tam należy je postawić! I stoją. Otwarta przestrzeń, powietrze i miodowy odcień drewnianych ścian pozbawiły je kląkrowatości. Kląkry przestały być kląkrami. Moja ciemnoniebieska amerykanko, moja szafo z bałwanami, nie załapałyście się.
Tekst Kląkry otrzymał w 2017 roku I nagrodę w konkursie literackim ogłoszonym przez Stowarzyszenie KONCENTRAT. Celem konkursu było opisanie słowa, które wyszło już z użycia.
http://wspolnymianownik.pl/category/bez-kategorii/