Męcząca na tej nieodległej planetoidzie była jedynie cisza. Wera sprawnie podpięła się do portu, który tutaj wynajęła na dwadzieścia osiem fotogodzin. Tyle wystarczało, by zaasymilować niebieskie i fioletowe światło wysyłane przez jarzący się pył, który krążył wokół planetoidy i uzupełnić energię w sposób samożywny. Zapotrzebowanie Wery na energię było niewielkie, dlatego nie wykupiła abonamentu zielonego, a tylko pomarańczowy. Na Ziemi uprawiała ogródek – luksus, którego nie potrafiła sobie odmówić - i zjadała to, co urosło. Jednak podatek od cudzożywności był tak niebotyczny, że mogła uprawiać rośliny tylko pół roku. Resztę życiodajnej energii musiała uzupełniać tutaj, na planetoidzie Orangino EU20-20, gdzie względnie tanio można było przełączyć organizm na samożywność. Nie było jej przykro z tego powodu, lubiła to uczucie bycia rośliną. Leży więc teraz na leżaku podpięta do fotosyntetyzatora i przygląda się z zachwytem swojej skórze, jak pojawiają się na niej najpierw maleńkie znamiona o łezkowatym kształcie, potem w tym samym miejscu wyrastają obłe guzełki, zamieniające się w prześliczne, lśniące pąki liściowe. Za siedem fotogodzin rozwiną się z nich pomarańczowe listki, przypominające pokrojem nać pietruszki, którą tam, na Ziemi, uprawia na dziesięciu centymetrach kwadratowych. Gdyby leżała dłużej, spomiędzy listków wyrosłyby maleńkie zielonkawe nibykwiatki z bielutkim środkiem, ale to byłby zbytek, na który jej nie stać.