Wydawali się być boskim eksperymentem ucieleśnienia oksymoronów. Sześcioro doktorów, w tym czworo medycyny, malarka, biolożka i trzech habilitowanych biznesmanów. Łączyła ich jednak miłość do nart i zapał do degustacji win i mięs, budzący politowanie abstynentów i wegetarian. Wspólną mieli skłonność do niepohamowanego śmiechu, do sztubackich, niewybrednych żartów i do obgadywania znajomych. Dyskusje – do bólu merytoryczne – nie wykluczały abstrakcyjnych skojarzeń, które przepędzały na moment jastrzębia argumentów. A jastrząb krążył pod sufitem i od czasu do czasu atakował.
– W tym roku mamy razem siedemset piętnaście lat, ale w przyszłym będziemy mieli już siedemset dwadzieścia sześć - zauważył informatyk, doktor zresztą.
– Nie popieram tego podejścia. Podzielenie przez jedenaście będzie tylko czystą statystyką – powiedziała malarka ku zaskoczeniu wszystkich, wliczając jastrzębia, który przestał latać i przycupnął na żyrandolu.
Dzień zaczynali jednakowo szybką kawą, bułeczką i sokiem. Potem przypinali narty i hajda! Albo szusowali, albo wyruszali na zaśnieżone górskie szlaki.
Tego roku śnieg był trudny. Daleko mu było do grubego kocyka, który sfilcowany ratrakami pozwalałby miękko i niemal bezgłośnie sunąć w dół białych stoków. Tym razem pod nartami mieli twardą dechę. Narty hałaśliwie szurały jak nóż po grzance. Każde cięcie krawędziami uwalniało z powierzchni lodowy, sypki żwirek, który przysypywał wyślizgane łaty, ale one wciąż się czaiły. Może nie na każdego, ale na biolożkę na pewno. Rytmiczne skręty razz-razz-razz lub raaass-i-raaass-i-raaass, wykonywane przez nią w głębokim skupieniu, wcześniej lub później były wystawiane na próbę przez te lodowe pułapki. Najczęściej łapały ją w chwili, kiedy nadjeżdżał najmilszy z habilitowanych. Tak było dzisiaj. Zatrzymał się, więc ona też - w oczekiwaniu na słowa współczucia, a tymczasem usłyszała zimną krytykę. Już do końca dnia czuła się, jakby siedziała pod jastrzębiem.
Wieczorami spotykali się na kolacji. Zaspokajali apetyty i wyrafinowane podniebienia, zamiast herbaty pili wino. Sauvignon, Barolo, red, sec, barrique. Powiedz Gibraltar, zwykł mówić laryngolog do informatyka, by sprawdzić, czy ma otwierać następną butelkę. Giblartal, podpuszczał kolegę biznesmen z habilitacją, więc ten przeszedł do prestidigitator, ale padł przy eksploracji. Temu panu proszę już nie nalewać. Jastrząb zmykał w róg, ale po chwili wracał. Czekał, kręcąc kółka. Spadał nagle.
– Myśmy głosowali za Mazowieckim, no chyba że moja żona kłamała – powiedział najmilszy z habilitowanych.
Biolożka spojrzała na swego męża oczami okrągłymi ze zdumienia i walnęła jastrzębia w dziób.
– Tak, tak. Głosowałam za Tymińskim – zaszarżowała, jakby godząc się z zaskakującym komentarzem męża. Była w tym ironia, lecz źle wyrażona. Nikt jej nie zrozumiał.
– Nie wierzę – informatyk całym ciałem zwrócił się do niej, unosząc łokcie z oparcia – nie wierzę! – i zajrzał jej badawczo w oczy.
– I słusznie – odpowiedziała cicho.
Nie mogła zrozumieć, co najmilszemu strzeliło do łba, żeby taką bzdurę powiedzieć. Nawet nie o bzdurę chodziło, tylko o „kłamała”. Jeśli żart – to niedorzeczny, jeśli zaczepka – to o co? Bo tam, na tym cholernym lodzie, zwróciła mu uwagę, że od tresury wolałaby wsparcie?
Przeklinała jastrzębia, podejrzewając go o ćpanie testosteronu.
Nie odezwała się do końca wieczoru.
– Pamiętacie datę zmurzenia buru … - zaczęła pani doktor, żona pana doktora.
Eksplozja śmiechu miotnęła jastrzębiem o żyrandol.
Informatyk po drugiej stronie stołu, też doktor, zapewnił, że był to listopad 1989.
Pani doktor, żona doktora, wstała i powiedziała, że idzie spać.
Dalej było o państwach narodowych, potem o listach wyborczych i sztucznej inteligencji. Przy rozważaniach, czy kobiety myślą zero-jedynkowo jak mężczyźni, co oczywiście nie było dywagacją wartościującą, a skądże, biolożka opuściła towarzystwo.
Następnego dnia biolożka ze swym habilitowanym biznesmanem pół dnia byli w zupełnej antyfazie: kiedy ona kosiła w dół, on był na wyciągu. I na odwrót. Dla biolożki było to zupełnie nowe doświadczenie. Do tej pory uważała, że nie lubi jeździć samotnie.
Kiedy przystanęła, aby odetchnąć, tuż obok niej zatrzymał się narciarz. Składał się głównie z kasku, gogli i wyjątkowo bujnej, siwej brody.
– Czy mógłbym pani coś doradzić? – usłyszała.
Popatrzyła na niego badawczo.
– W sprawie?
– Pani jazdy.
Następny się znalazł!
– Proszę – przypięła uroczy uśmiech.
– Jechałem za panią dłuższy czas. Bardzo mi się podoba to, jak rytmicznie się pani porusza. Jedna rada: proszę śmielej wychylić się do przodu, śmielej. Odczuwa pani lęk, to zrozumiałe, ale to nie jest dobry doradca. Narciarstwo to nie walka. Proszę szukać przyjemności.
Uśmiechnął się.
– Życzę przyjemnej jazdy.
I śmignął. Tyły nart wznieciły brokatowy pył, który uniósł się wysoko i przysłonił jego sylwetkę. Wydało jej się, że narciarz rozwinął białe skrzydła.
Była pod wrażeniem. Ale żeby skrzydła?
Zima następnego roku nie była lepsza. Ocieplenie klimatu zawężało możliwości narciarzom. Narciarkom też, ale nie aż tak.
– Ale lampa, dziewczyny – powiedziała malarka, patrząc pod słońce.
– Cudownie jest. Nie spieszymy się, co? – zapytała biolożka, choć brzmiało to raczej twierdząco. – Popatrzcie – skierowała palec w błękit – jak jastrząb spokojnie kołuje.
– Ten to ma boską przestrzeń – pani doktor zdjęła kask i rozsypała włosy.
– Boski to był pomysł, żebyśmy tu same przyjechały – skwitowała malarka, nie otwierając oczu.