Pan K. wyjechał, a z dobrosąsiedzkiego zwyczaju, zostawił mi klucz do swojego mieszkania. Kiedy nabrałam pewności, że pan K. siedzi teraz przypięty pasami do fotela startującego samolotu, wzięłam klucz i pobiegłam tam. Weszłam do przedpokoju. W wąskiej przestrzeni, naprzeciw siebie, wisiała para luster, które widziałam nie raz, stojąc w progu. W głębi duszy czekałam na tę chwilę, kiedy będę mogła swobodnie zaspokoić pokusę spojrzenia w ich iluzoryczną głębię. Cztery kroki – i byłam między nimi. W bezzwłocznej odpowiedzi lustra uformowały kolumny moich sylwetek, coraz mniejszych i mniejszych, ginących gdzieś w idealnej perspektywie. Zrobiło mi się nawet żal, że ostatnie odbicia, czy przedostatnie, stoją na jakimś szarawym, niedopowiedzianym końcu, daleko ode mnie, zbyt daleko. W zabawie zaczęłam wykonywać ruchy w prawo i w lewo, kołysałam się coraz szybciej, jak wahadło oszalałego zegara, i przyszło mi na myśl, że jeśli będę się tak szybko kiwać, to może któreś odbicie nie zauważy, zagapi się, nie zdąży, wypadnie z rytmu i zatrzyma się, gdy wszystkie będą w lewo, a ono zdziwione i zawstydzone zostanie po prawej. I nagle, możecie nie wierzyć, zauważyłam je! Z wachlarza zdyscyplinowanych postaci wyodrębniła się jedna, widoczna przy co drugim wychyleniu. Tkwiła zatem w miejscu. Kiedy zwolniłam, by się jej przyjrzeć, wtasowała się z powrotem w tłum klonów, zaczęłam więc na nowo przyspieszać, a ona pojawiła się znów, patrzyła na mnie, potem podniosła rękę - może w pozdrowieniu, może by zasygnalizować swoją obecność.
Odwiedzałam ją dokąd mogłam. Potem tęskniłam, więc pisałam do niej listy.