Światłowoda
Summa
Nagle
Trajkoczące radio, głośny telewizor - wszystko nagle ucichło.
Aksamitna Katia, anioł o miękkim spojrzeniu i takim dotyku, już nie musi przychodzić.
Porcelanowe, leciutkie garnuszki, kruche jak ręce, którym służyły, stały bezczynnie.
Rogaliki, miękkie i słodkawe – zamrożone, aby ich nigdy nie zabrakło – straciły ochotę na śniadanie.
Nieposprzątane rzeczy znieruchomiały. Przeczuwają czystkę.
Jeszcze przedwczoraj, nawet wczoraj, życie, choć tak bardzo kulawe, odczuwało głód i pragnienie. Dzisiaj jest świszczącym oddechem. Oddech potrzebuje tylko powietrza.
Co godzinę chodzę tam, by sprawdzić.
Kroplę wody do ust? Może zwilżyć je chociaż? Cisza. Hania dzwoniła – zbliżam twarz do twarzy - wiesz? W odpowiedzi na głaskanie pojawia się pomruk, jak echo przybyłe z daleka.
Masz prawo odejść
Nie tak dawno, tydzień temu, może więcej, Mama stwierdziła po prostu: „nie chce mi się już żyć”. Bez egzaltacji. Jeszcze tłumaczyła się, że nie chce się użalać, nie narzeka, ma przecież nas, dom, ciepło, opiekę, a mimo to nie chce jej się żyć. Usiadłam na łóżku. Rozumiem cię, jesteś zmęczona – mówiłam do człowieka, który dożywa dziewięćdziesięciu dziewięciu lat, zużył arsenał życiowych trików, z niczego nie musi się tłumaczyć, ma prawo nawet umrzeć. Ale mówiłam też do Mamy. Przeciągałam ją na stronę życia: masz jeszcze tyle do przemyślenia, nie spiesz się.
Nie odpowiedziała.
Światłowoda
Obudziłam się. Dzień stał już mocno na nogach, rolety w oknach były rozświetlone.
Jeszcze nie w pełni otwartymi oczami dostrzegłam pęknięcie w suficie. Zaczynało się pośrodku, niezupełnie nade mną. Było wypełnione drgającym światłem. Właściwie drgało tysiące białych linii, niewiarygodnie cienkich i oślepiająco białych. Strumień światła rozszerzał się dyskretnie wędrując w kierunku zielonej ściany po mojej lewej stronie. Nacierając na nią, rozbryzgiwał się szeroko i tysiącem wąskich strużek ściekał bezgłośnie w stronę półki z książkami.
Patrzyłam z niepokojem, nie ruszając się jednak ani o grubość skóry.
Podążyłam wzrokiem za nurtem. Kaskada światła oszczędzała książki, kończąc się ponad nimi zastanawiająco, jak samo jej pojawienie się w środku płaszczyzny sufitu.
Nadal nieruchoma przyglądałam się światłowodzie – temu, co lało się po ścianie.
Naraz uświadomiłam sobie, że to, co widzę, wcale nie jest płaskim odwzorowaniem zjawiska optycznego, ale jest pęknięciem, nie, nie pęknięciem, rozcięciem, rozcięciem wykonanym doskonale ostrym narzędziem w mojej ścianie w kolorze głębokiej zieleni. Przez szczelinę w ścianie widziałam las. Tam także był świetlisty poranek, ostre światło wypełniało przestrzeń między drzewami, robiąc z nich czarno-białą grafikę. Wysokie, proste pnie ponacinane były brzytewkami światła. Po chwili na tle rannych drzew zobaczyłam czarną postać. Była kanciasta i wysoka. Obrócona do mnie bokiem tak, że mogłam zobaczyć niewielki garb na jej plecach, a może był to tylko wysunięty bark. Twarz jednak była zwróconą w moją stronę. Dostrzegłam czarną maskę w miejscu domyślnych oczu, ale nie byłam pewna - patrzyłam pod światło, a ono drgało, pulsowało, przeszywało.
Szpagat
Chodzę pomiędzy kuchnią a pokojem, w którym umiera moja mama. Głaszczę ją i omywam. Długość korytarza, który oddziela jej pokój od przedednia Bożego Narodzenia pozwala mi powracać do pracy, do gadającego radia, do smsów i whatsupów z życzeniami wesołych świąt. Wszystko się racjonalizuje. Nie wiem, jak długo utrzymam się w tym szpagacie.
Światłowoda
Wycofałam wzrok, ale tylko na chwilę. Światłowoda drgała nadal, a poza nią stał ten las i nieruchoma postać. Poczułam się nieswojo, jakby przyłapana na niewiedzy. Jednocześnie rosło we mnie przekonanie o istnieniu słów, które powinnam wypowiedzieć. Czekałam więc aż one przyjdą.
Liść
Człowiek, który umiera, jest jak liść wrzucony do rzeki. Porwany bez szans. Można biec za nim, widzieć, jak podskakuje na drobnych falach, a nawet złudnie zawraca, ale woda wie lepiej. Nurt zaczyna przyspieszać, liść ginie za wystającymi kamieniami, nabiera wody w zagłębienia swego liściowego ciała, aż dopływa tam, gdzie rzeka łamie się na skale i bielejąc, spada. Liść jest już tylko w moim domyśle, tam na dole, daleko ode mnie, i kłębi się, i łamie, dziurawi, sunie po dnie, rozpada się na cząstki, molekuły, przenika do życiodajnego podłoża.
Dusza
Wydawało jej się, że powinna się obudzić.
Tkwiła za półprzezroczystymi zasłonami oczu, którymi zwykle wyglądała na zewnątrz. Jak przez lnianą tkaninę przenikało przez nie światło, ale one były zamknięte.
Zaniepokojona, podążyła w kierunku pięter mózgu. To było jej miejsce, choć nie wiedziała, czy tu się urodziła. Zaskoczyła ją szarość. Puste ściany nie przedstawiały żadnego obrazu. Żaden dźwięk nie wybrzmiewał. Lustra, w których się tam przeglądała, były pozbawione blasku.
Uciekła ku drogom nóg. Ale i one, w niezwykłym dla siebie stanie, donikąd nie podążały. Horyzont stał w miejscu, nawet przy próbie zmiany perspektywy ani drgnął.
Wzdłuż arterii, tak zawsze hałaśliwych, panowała cisza. Bez wątpienia centrala została porzucona.
A więc dokąd? Gdzie jeszcze? Poczuła, że traci siły.
Pozostały jeszcze konfesjonały uszu. Z nadzieją - tę zawsze miała ze sobą złożoną siedmiokroć – rozwiniętą jak sztandar pognała w ulubioną stronę, gdzie spędzała czas na wsłuchiwaniu się. Wpadła na przewrócony bębenek. Dalej leżało strzemiączko, takie malutkie, a obok - wzruszył ją ten widok - kowadełko i młoteczek. Jakby przed chwilą były tu dzieci, a wezwane kategorycznie do kąpieli, zostawiły zabawki w nieładzie.
W prześwicie konfesjonału pojawiło się coś, co mogło być dźwiękiem, mogło być też światłem, ale jej było już obojętne. Stoczyła się niewielką grudką plazmy, a może wylała kroplą czasu i zmieszała się z bezmiarem identycznych.
Dłoń
Człowiek umiera sam pod naszą chwilową nieobecność, choć jesteśmy przekonani, że dotrzymujemy mu kroku. Tak stało się i teraz. Składałam warstwy wigilijnego tortu, pedantycznie rozsmarowywałam różano-czekoladowe aromaty i maślane konsystencje, bawiłam się estetyzowaniem tej piętrowej formy, zapominając na chwilę o wszystkim. Mama odeszła, nie zakłócając świątecznych rytuałów. Zostawiła swoje ciało leżące prosto i spokojnie. Przygotowała się do tego, by zostawić po sobie porządek w najmniejszym szczególe. Poprzedniego dnia rozłożyłam jej dłonie, które trzymała, jak zawsze, zamknięte. Palce poddały się miękko. Nie lubiłam jej zatrzaśniętych dłoni, bo więziła w nich myśli. Nie chciałam, aby odchodziła z zaciśniętymi pięściami.
Łupinka
Jej ciało było małe i puste jak łupinka fistaszka, a otwarte usta wyglądały jak dziurka, przez którą wydostał się orzeszek. Łupinka była ostatnim obrazem mojej mamy. Nie chciałam innego, dlatego wyszłam z pokoju, kiedy małomówni panowie rozłożyli futerał na łupinkę.
Zamknęłam tylko za nimi drzwi, a to, co nieśli, w ogóle mnie nie interesowało.
Światłowoda
Światłowoda drgała nadal, a poza nią stał ten sam las z nieruchomą postacią. Poczułam się nieswojo, jakby przyłapana na niewiedzy. Jednocześnie rosło we mnie przekonanie o istnieniu słów, które powinnam wypowiedzieć. Czekałam więc aż one przyjdą. Naraz światłowoda zaczęła blednąć. Wezbrała we mnie paniczna fala, że nie zdążę. Może nie trzeba czekać na słowa. Może trzeba pierwsze wziąć, które przyjdzie. A może wiedziałam, ale bałam się je usłyszeć?
Mamo? Tato? Jesteście tam? Piękny macie las, rześki i wilgotny. Jak ten nad Jeziorem Krzywym. Przyjdę kiedyś do was. To będzie nasz las.
Światłowoda znikała. Przestałam rozróżniać kształty drzew. Wyjrzała zielona ściana, zielona jak las, ale nie tamten. Pociągnęłam wzrokiem do punktu na suficie. Nie było go.
Poranne słońce przemykało teraz za drzewami, wrzucając inne obrazy.
Cisza
Zapadła. Wyłączyła. Zamknęła. Wypełniła. Straciła kolor. Zrównała. Spłaszczyła. Odebrała. Zaległa. Została.
Cisza nie odchodzi.
Potem
Względem kremacji nie miałam żadnych uczuć. Wycięłam je z determinacją chirurga. Nie niepokoiło mnie przejście od łupinki do trzech kilogramów popiołu. Rozterkę tego przejścia uważam za niewłaściwą.
Dusza
Pytanie o duszę jest pytaniem o to, gdzie jest moja Mama.
Luka
To samo było po śmierci Taty. Najpierw zaskoczenie, potem niezrozumienie, na końcu luka do wypełnienia. Nie umiejąc jej wypełnić, zaakceptowałam jej istnienie.
Po śmierci Mamy zrozumiałam, że tę lukę mogę wypełnić tylko ja, umierając sama. Ta luka czeka na mnie. Bez względu na to, ile razy jej doświadczę, będzie to ta sama luka – moje miejsce wśród umarłych.
(grudzień 2023 – maj 2024)