Moje letnie wakacje w 1968 roku nie były inne niż te w roku poprzednim, ani te w roku następnym. Z wyjątkiem jednego dnia. 21. sierpnia, to była środa, wybraliśmy się na wycieczkę w Tatry Zachodnie, na szczyt Bystrej. Bystra znajduje się po dzisiejszej słowackiej stronie, ale wtedy na granicznych słupkach widniały wykute w kamieniu litery: CSRS. Wejście na Bystrą od polskiej strony w tamtych latach było nielegalne. Ale kto się tym przejmował! Wiele razy przekraczaliśmy na górskich szlakach granicę państwa. W tym przekraczaniu była i zabawa, i malutka prowokacja. Ale może też nieuświadomiona tęsknota do zagranicy? Bardzo często mijaliśmy się z Czechosłowakami i zawsze było ahoj i dobry deń. Patrzyłam na nich z lekką zazdrością: mieli fajne buty turystyczne i zgrabne horoleski, czyli plecaki, nawet bawełniane koszulki jakieś ładniejsze u nich były.
Kiedy weszliśmy na Bystrą posypaną pierwszą, przedjesienną szrenią, okazało się, że nie byliśmy sami. Od strony Czechosłowacji przyszli inni horolezcy. Byli na swoim. W górach na ogół spotyka się ludzi przyjaznych i radosnych. My zobaczyliśmy dwie szlochające kobiety. Pomyśleliśmy – wypadek. Ale nie.
– Polacy?! Napadliście na nasz kraj! – krzyczały na nas przez łzy.
Jedyne, co miałoby wtedy sens to to, że wleźliśmy na ten czechosłowacki szczyt bez zezwolenia. No ale żeby to była napaść? Widziały naszą dezorientację i tym samym rozpaczliwym tonem dodały:
– Dzisiaj Układ Warszawski najechał Czechosłowację! – To przez was!
Przez nas? Wojna? Z Czechosłowacją? To wykraczało poza logikę. Jak to, my napadliśmy? Po co?
Kim były te dwie płaczące? Może żoną i córką scenarzysty Prochazki z reportażu Mariusza Szczygła „Gottland”? A może zwykłymi obywatelkami przerażonymi widokiem czołgów i samolotów? Czy należały do niepokornej mniejszości, czy do milczącej większości? Kto wie? Faktem jest, że oskarżenie „to przez was” brzmiało długo w uszach, potem przeniosło się głębiej i utknęło na zawsze.
Ta lekcja ze szczytu Bystrej wróciła po latach. Na refleksję nigdy za późno, zwłaszcza w kwestiach historycznych. Pytałam kilku starszych znajomych, czy pamiętają tamten dzień, środę, 21. sierpnia. Co wtedy robili? Nie pamiętają. Były wakacje. Ani moi najbliżsi, ani nikt z mojego otoczenia nie uczestniczył w demonstracjach sprzeciwu wobec interwencji w Czechosłowacji, choć inni to zrobili: w Warszawie, w Krakowie. Nie wyszli z nimi na ulicę, choć zdarzyło się to nawet mieszkańcom Moskwy i Bukaresztu! Co spowodowało, że w tak oczywistej sprawie – przecież byli przeciw, znam ich poglądy – nie dołączyli do tych odważniejszych, bardziej świadomych i zdecydowanych? Jak dramatyczny może być akt sprzeciwu pokazał Ryszard Siwiec, a potem Jan Palach i kolejne Pochodnie. Wobec ich śmierci, jakiż to ból wyjść na ulicę i protestować, w dodatku pod parasolem tłumu?
A więc przez nas. Zgoda. Byliśmy tam, w tych czołgach, w piechocie. My? Ja? Oni! Jacy oni? Przecież to byli Polacy jak ja i moja rodzina. Można być bardziej Polakiem lub mniej Polakiem? Bardziej lub mniej obywatelem swego kraju? Odpowiedzialnym tylko tyle, ile się chce? Zatem byliśmy tam, bo oni tam byli. To jest mój wstyd za nich.
Historia dała nam szansę po latach. Poruszyliśmy lawinę. Tę lawinę, która na naszych umysłach i sercach zmieniła bieg. Czy jest wystarczającym zadośćuczynieniem za tamten sierpniowy dzień to, że Czesi i Słowacy swoją rewolucję końca lat osiemdziesiątych mieli aksamitną, a my trochę mniej miękką?
Nie jesteś jednak tak bezwolny,
A choćbyś był jak kamień polny,
Lawina bieg od tego zmienia,
Po jakich toczy się kamieniach.
I, jak zwykł mawiać już ktoś inny,
Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny
Czesław Miłosz, Traktat moralny
(2018)