Pięciopalczasty liść klonu, żółty jak mój ulubiony szalik z Benettona, kiwał się na czarnej od wilgoci gałęzi. Ostatnich dwudziestu, może trzydziestu jego braci w bezruchu oczekiwało na podmuch, który wyśle ich na pobliski trawnik, a ten jeden – wybrany przez tajemniczy strumień powietrza – machał do mnie. Machał jak stewardessa na trapie przed odlotem: rytmicznie, płasko, pa-pa, pa-pa, pa-pa. Powinnam była mu odmachać, cóż by szkodziło? Ktoś postronny pomyślałby, że zobaczyłam bliską osobę po drugiej stronie ulicy. Ale walczyło we mnie dziecko z matroną: machaj! – wołało dziecko - on odlatuje na zawsze, to jego ostatni uśmiech! Ej, niedorzeczne jest machanie do liścia! – upomniała drętwa matrona. I zwyciężyła.
Dudniąc kołami, nadjechała „jedynka” i geometrycznym cielskiem zasłoniła mi skwer. Kiedy odjechała, wszystkie liście na klonie były nieruchome. Patrzyłam na podobne do siebie żółte kleksy i nie rozpoznawałam tego mojego. Miałam wrażenie, że zmówiły się i zabawiły moim kosztem, prawie widziałam te ich szelmowskie uśmieszki.
Poruszyłam końcem szalika udając, że do nikogo nie macham.
(2019)