1.
W pewnej kuchni, w przepastnym kredensie była szuflada. Zwykła szuflada. Mieszkały w niej sztućce. Rezydowały tam też korkociągi, pałeczki do ryżu, drewniane nożyki do masła, a także plastikowe, kolorowe szpatułki i łyżeczki po lodach. Były też fikuśne słomki do napojów - jednorazowa radość dzieci, kilka noży do konserw - każdy wspominający świetne wakacje, czy otwieracz do kapsli - łobuziak, zawsze pod czymś schowany. Gdyby przetrząsnąć szufladę, znalazłyby się także korki z prawdziwego korka, pamiętające wybitne wina i toczące cichą wojnę z plastikowymi.
– I po co tu jesteś? – syczy korek pachnący Chianti i szturcha lekceważąco plastikowy, który już nie pachnie winem. – Ja przynajmniej wiem od czego byłem, mam wszystko zapisane, a ty?
– Ja przynajmniej jestem cały, a nie przewiercony na wylot, jak ty! – odpalił plastikowy. – Mną można jeszcze coś zatkać, ale z ciebie już żadnego pożytku nie będzie.
Sztućce poukładane były w przegródkach. Największą wypełniały długie noże, nie wszystkie używane z powodu postępującego otępienia. Tam też wpadały słomki i wszelkie niewymiarowe patyczki, a także malowane egzotyczne łyżki i chochelki. Chociaż łyżki leżały z łyżkami, a noże oddzielone były od widelców według odwiecznego porządku, jednak dyscyplina nie była mocną stroną tej szuflady. Często w przegródce z widelcami lądowała łyżka, czy też do sąsiadów wpadał nóż.
– Witaj, staruszko - stalowa łyżka przywitała drewnianą, która nagle została wrzucona do szuflady – chyba cię nie domyli, czuję smażoną cebulkę. Nie mogłabyś przenieść się gdzie indziej?
– Proszę o trochę szacunku. Dobrze wiesz, że jestem łyżką do cebulki. Poza tym nie mogę kąpać się w zmywarce, jak ty i reszta młodzieży, więc odpuść sobie te uszczypliwości – drewniana łyżka broniła się z godnością. Zasługiwała na szacunek, bo była naprawdę spracowana, a jej wyszczerbiony brzeg jasno tego dowodził.
– Okej, okej, żartuję. Rozgość się, jest dość miejsca. Dobrze, że jesteś lekka. Spadłaś na mnie tak nagle. Trochę mnie to rozzłościło. Ale już dobrze, dobrze. Co słychać?
Ale nie otrzymała odpowiedzi, bo drewniana już leciutko pochrapywała.
– Ona zawsze pada po pracy – odezwał się zwykle małomówny nożyk do jarzyn. – Kiedyś powiedziała, że kręci się jej w głowie, że wolałaby leżeć już na półce ze starociami.
– Biedaczka - pożałowała drewnianej łyżki rurka z Myszką Miki i zadumała się. – Ciekawe, czy ja dożyję sędziwego wieku.
Z wyjątkiem drewnianej staruszki, sztućce kuchenne nie przywiązywały się zbytnio do swojego przeznaczenia. Szczególnie łyżeczki do herbaty, niczym obieżyświaty, bez emocji przyjmowały niespodzianki, kiedy zanurzały się raz w mleku, raz w musztardzie. Zdarzyło się, że kiedyś do szuflady wpadła nowa łyżeczka. Miała wytłoczone litery: WARS.
– Hej, skąd jesteś? - zapytała łyżeczka do jajek, najmniejsza i zawsze ciekawska.
– Z ekspresu do Warszawy.
– Pleciesz, nie ma czegoś takiego! Jest ekspres do kawy! - szybko odpaliła łyżeczka do jajka, której kiedyś zdarzyło się przebywać w porannej kawie.
– Nic nie wiesz o świecie - z nonszalancją w głosie odpowiedziała nowa - dziś tu, jutro tam. Ekspresem. Jednego dnia - mieszasz kawę prezesa, innego - profesor wsadzi cię do kieszeni, bo przypomni sobie, że ma jogurt w teczce.
– Ale co robisz u nas? - dopytywała z wciąż niezaspokojoną ciekawością mała do jajka.
– Nie na wszystko jest odpowiedź, malutka - filozoficznym tonem zabrzęczała łyżeczka z napisem WARS - ale mogłabym zaryzykować twierdzenie, że jestem tu, gdyż nigdzie nie przynależę, nie wyróżniam się, nie boję się zgubić, bo wiem, że wszędzie się do czegoś przydam, mogę nawet kopać dołki w piasku. Zresztą - chyba tak tu trafiłam, z piaskownicy. Znalazła mnie mała, pulchna rączka.
Wieczorami szuflada bywała mocno przerzedzona. Koniec dnia najczęściej używanych sztućców wyglądał zawsze tak samo: kąpiel w zmywarce. Chłostanie gorącymi biczami nie należało do przyjemnych. Ale one, odporne na detergentową burzę, na obijanie się o sąsiadki i niemiłosierny hałas, pokornie poddawały się myciu. Znały swój los i przyjmowały go ze spokojem, choć zdarzało im się myśleć, że to koniec świata, zwłaszcza w pierwszej chwili, gdy z trzaskiem zapadała ciemność. Duże łyżki pochylały się wtedy nad małymi, zwłaszcza tymi do jajek, by osłabić choć trochę bezlitosne smaganie wodą - pewnie dlatego łyżeczki po jajku często są niedomyte. Wszystkie sztućce wiedziały, że apokaliptyczna atmosfera ma swój koniec. Znów przychodziło światło, a one stały pachnące i błyszczące, jakby wyszły ze spa.
2.
W pokoju stołowym wypinała brzuch stara komoda. Należała do rodziny stołu i serwantki, które stały obok. Górna szuflada tego niezwykłego mebla, w przeciwieństwie do szuflady kuchennego kredensu, otwierana była rzadko. Mieszkały w niej srebrne sztućce. Wiedziały o swojej szlachetności i to napełniało je dumą. Leżały w wyściełanych aksamitem przegródkach. Każda łyżka, każdy nóż, czy widelec, a nawet małe łyżeczki miały swoje zagłębienie w miękkiej poduszeczce. Ułożone były w jedną stronę, równiutko, jak wojsko na defiladzie. Nie dotykały siebie nawzajem, nie mogły też zająć innego miejsca, bo zagłębienia były dopasowane do ich kształtu. W tej szufladzie wszystkie miejsca były ustalone raz na zawsze. Nic do niej nie wpadało przypadkiem. Jeśli zdarzyło się, że pojawił się nowy gość, srebrzyste sztućce witały go powściągliwie, spoglądały w jego stronę z obawą, czy aby nie zajmie ich miejsca. Nie pytały gościa skąd przychodzi, za to osądzały jego powierzchowność. Znudzone - nie miały o czym ze sobą rozmawiać. Poruszały je jedynie wspomnienia.
– Dawniej to były bale, ach - sentymentalnie wzdychała łyżeczka do cukru zdobiona zielonym kamykiem i leciutko zmieniała pozycję.
– Niech pani szanowna uważa! Zarrrysuje mnie pani! - brzdękał nóż do serów. I zaraz potem rozmarzał się:
– Ja to takie serrry krrroiłem, że prrroszę pani, dzisiaj takich nie ma. Nie ma! Frrrancuskie, szwajcarrrskie, wie pani, wszystkie niebywale – tu na chwilę przerywał, jakby szukał słowa - smakowiiite.
Kiedy otwarcie szuflady wpuszczało do wnętrza jasne światło, wszystkie łyżki pospiesznie przeglądały się w wypolerowanych jak lustro wypukłościach swojej sąsiadki.
– Mój Boże! - rozpaczała chochelka do sosów - pokrywam się patyną! Czy nikt mnie nie wyczyści?
– Co tu robić, co tu robić?! - dołączały pozostałe sztućce.
– Przestańcie histeryzować, drogie panie - odzywał się jeden z noży. – Najważniejsze, że nie tracimy nic na szlachetności. Nasze trzonki są najpiękniejsze i świadczą o naszej godności. Zęby widelcom trzymają się dobrze, monogramy są czytelne, słowem - nic złego się nie dzieje. I przysuwał się do brzegu swojej kolebki, by przejrzeć się w łyżce leżącej obok.
– Proszę Państwa, przyjdą kolejne święta, zostaniemy wyczyszczeni, nabłyszczeni i wypolerowani - uspokajała zdenerwowane sztućce chochla do zupy - i znów będziemy wyglądać świetnie i dostojnie.
W tym staroświeckim i zapatrzonym w przeszłość towarzystwie tylko łopatka do tortu wydawała się mieć odrobinę radości. Tylko ona pamiętała daty wszystkich świąt, chrzcin i ślubów, urodzin i imienin, ostatnie i dawne wizyty gości, w pamięci gromadziła całą słodycz życia. Gdy zasypiała, nuciła sobie cichutko „Sto lat, sto lat …”. To była jej ulubiona piosenka. Inne nakrycia stołowe nie śpiewały. Łyżka do tortu nie miała monogramu, wprawdzie też błyszczała, ale nie była srebrna i z tego powodu była nieco lekceważona przez współmieszkańców szuflady. Czasem nawet dochodziło do kłótni. Łyżeczki do herbaty brzęczały poirytowanym tonem:
– To jej „sto lat, sto lat” jest takie prostackie, nie można tego słuchać!
– Gadacie, jak oparzone - widelczyki do ciast zawsze stawały w obronie łopatki jako jej bratnie dusze.
Ponieważ były niewielkiego wzrostu i posiadały pewną ułomność - miały tylko trzy zęby - były wyśmiewane przez widelce i noże.
– Widzicie go, odezwał się jak zawsze! Pilnuj swoich krzywych zębów, mały! - piszczały damulki chórem, a niektóre chichotały szyderczo.
Łyżeczki były zarozumiałe, bo to one najczęściej opuszczały szufladę. Czuły się wyróżniane tym, że uczestniczyły w rozmowach ludzi. A naprawdę - podsłuchiwały, leżąc na spodeczku, grzejąc się ciepłem herbaty. Często nawet nie były używane, bo cukier wyszedł z mody. Odbijały cudze światło w swoim wypolerowanym liczku, a potem zanosiły tę dumę do szuflady. Z czasem wszystko im się mieszało, gorzkniały i potajemnie marzyły o choćby jednym ziarenku cukru.
Nie mniejszy problem ze sobą miały pary widelców i noży. Trącały się złośliwie, gdy tylko znalazły się na stole. Dobrym sposobem na nich okazało się zwykłe rozdzielenie po przeciwnych stronach talerza. Ale potem, kiedy wracały do szuflady, wylewały swoje frustracje na Bogu ducha winne noże do ryb. Te, swoją łagodnością, próbowały zawsze uspokoić cięte na wszystkich noże:
– Panowie, spokojnie, o cóż chodzi? Szanujmy się, szanujmy.
W odpowiedzi jednak słyszały zawsze jedno:
– Milczeć! Tępe jesteście!
Nawet najostrzejszy nóż nie pojmował subtelności bytu noża do ryb.
3.
Pewnego wieczoru łopatka do tortu oznajmiła mieszkańcom szuflady:
– Moi drodzy, idą święta, i jeśli się nie mylę, to będą święta Bożego Narodzenia!
Wszystkie sztućce lubiły święta, ale Boże Narodzenie lubiły najbardziej. Nie tylko dlatego, że spędzały wtedy dużo czasu poza szufladą, ale przede wszystkim z powodu choinki, która zawsze hojnie rozdawała swój blask i ocieplała ich zimne liczka.
W czasie, gdy srebrne sztućce zaledwie przeczuwały nadchodzące święta, w kuchennej szufladzie już od kilku dni panował niecodzienny ruch. Krojenie, mieszanie, wpadanie po szyję w słodkie kremy i sałatki, nierzadko lądowanie pod stołem lub, o zgrozo, wpadanie do kosza na śmieci. Łyżki zanurzały się w sosach, jakby przywdziewały nowe kreacje. Obracały się dookoła, aby dostrzec choć najsłabsze swoje odbicie to w pokrywce, to w metalowej cukierniczce. Widelce zatrzymywały między zębami kąski, których smak łączył się tylko i wyłącznie ze Świętami. A noże kuchenne, które z okazji świąt odzyskiwały swoją ciętość i błyskotliwość, w milczeniu znosiły zapach ryb i niecierpliwie oczekiwały na prysznic.
Nadszedł Wieczór Wigilijny.
Znieruchomiałe z emocji srebrne sztućce czekały na moment, gdy otworzy się szuflada, a one błysną uroczyście wszystkimi światłami Świąt. Gdyby umiały śpiewać, zapewne przygotowałyby na ten moment uroczystą pieśń. Gdyby umiały … Ale one mogły co najwyżej brzęczeć. I tak właśnie brzęknęły wysypane z szuflady na stół.
Łyżka za łyżką, nóż za nożem, po kolei zajmowały z góry ustalone miejsca.
– Witajcie ślicznotki, wesołych świąt! - witały się z dawno nie widzianą porcelanową zastawą.
Chochla witała wazę, łyżki kłaniały się głębokim talerzom, noże i widelce wymieniały między sobą ostatnie niechętne spojrzenia i wędrowały na przeciwległe pozycje, trącając płytkie talerze na znak powitania. Małe łyżeczki, niczym kropki nad „i”, sponad talerzy obserwowały tę całą układankę. Wykrochmalone serwetki próbowały nieco rozluźnić atmosferę, przyjmując niewymuszone pozy, ale były natychmiast poprawiane, aż w końcu dawały za wygraną, stając się częścią nienagannego wystroju.
Tylko łopatka do tortu pozostała w szufladzie. Nie niepokoiła się, bo zawsze tak jest: ona wychodzi ostatnia. Było jej to zresztą na rączkę, gdyż potrzebowała czasu, by przypomnieć sobie, co takiego śpiewa się w te Święta. Wiedziała, że na pewno nie „Sto lat”, ale co zatem? Była już lekko spatynowana i miała prawo do niepamięci.
Było cicho.
Światła odbijały się w wypolerowanych sztućcach i porcelanie, pachniała choinka, a obrus otaczał bielą świat zastawionego stołu.
Tymczasem w kuchni sztućce kuchenne kończyły swoją pracę:
– Słuchajcie, dość na dzisiaj! Ale jestem styrana – ciężko westchnęła duża, stalowa łyżka. – A ty co? – zwróciła się do drewnianej, która nieruchomo leżała przy pustym słoiku – w majonezie? Przecież ty jesteś od cebulki! Biedactwo!
Wigilijne potrawy były gotowe do podania na stół. Na półmiskach pyszniły się wykwintne dania rybne, miseczki wypełniły się kolorami sałatek, waza została wypełniona po brzegi bordową głębią barszczu, w której nurkowały wypełnione grzybami „uszka”.
Sztućce kuchenne mogły już odpocząć.
– Marzę o kąpieli – zwierzyła się mała łyżeczka nożowi do konserw. – Jak nigdy.
Po chwili zostały ułożone w koszyczkach i wraz z kliknięciem zamka zmywarki otoczyła je ciemność. A zaraz potem chlusnęła woda.
– Brrr – wymamrotała drewniana łyżka, która nie zdążyła zaprotestować przed kąpielą w zmywarce, ale tak jej się kręciło w głowie, że było jej wszystko jedno.
4.
Wokół stołu zgromadzili się ludzie. Ich uśmiechnięte, uroczyste twarze odbijały się w krzywiznach łyżek na stole i baniek na choince. Wigilijną ceremonię rozpoczęła chochla, która z wolna zanurzyła się w wazie z barszczem. Od tego momentu sztućce kolejno przystępowały do odegrania swych ról. Nie było kłótni, docinków i szturchania. Poruszały się z gracją i dostojnością. Co chwila któraś łyżka, czy nóż odzywały się, wyrażając swój zachwyt srebrzystym brzęknięciem. Czasem z drugiej strony stołu padała odpowiedź, równie czysto brzmiąca.
Aż nadeszła chwila łopatki do tortu. Weszła radośnie, rozejrzała się dookoła obydwiema powierzchniami, rzucając triumfalne błyski w stronę mocno już zabrudzonych braci i sióstr z szuflady. Zawsze tak robiła. Teraz ona była solistką. Wiedziała, że wszyscy na nią czekają. Talerzykom składała ukłony, a subtelnym różyczkom na ich brzegu rozdawała słodkie pocałunki:
– Witajcie, maleńkie i śliczne. Wesołych Świąt! Co za piękna chwila!
Wieczór mijał. Senna atmosfera kołysała się wokół choinki. I wtedy nadszedł czas na kolędy. Kilka dźwięków wystarczyło, by łopatka do tortu, pomimo solidnego zabrudzenia tortem czekoladowym z różą, rozpromieniła się:
– Już wiem, to kolędy! Pamiętam, pamiętam je dobrze! – z zachwytu podskoczyła i spadła na obrus, brudząc go czekoladowo.
Inne sztućce strudzone leżały na obrusie w nieładzie, niechętne muzycznym uniesieniom łopatki do tortu. Marzyły o kąpieli i o swych aksamitnych poduszeczkach w mrocznej szufladzie.
W końcu i ten moment nadszedł. Zebrane wszystkie razem, bez szacunku trącały się i brzęczały zniecierpliwione. Nie znosiły przypadkowego sąsiedztwa i irytowały się łatwo, gdy tylko nie czuły się dość uhonorowane odpowiednim towarzystwem. Poza tym łączyła je jedna brzydka cecha: zazdrość.
Czego i komu mogły zazdrościć te piękne i dostojne przedmioty? Otóż srebrne sztućce zawsze z zazdrością spoglądały w stronę kuchennych, które pachnące i lśniące wyjmowane były ze zmywarki.
– Dlaczego one tam są kąpane, a nie my? Przecież my jesteśmy ładniejsze – jak zawsze jedna przez drugą brzęczały łyżki.
– I srebrne – dodała łyżeczka ozdobiona malachitową bryłką, wychylając się z cukiernicy.
Srebrne damulki nigdy jednak nie dostąpiły zaszczytu, jak im się wydawało, kąpieli w tej dziwnej szafie.
Jak zwykle więc niezadowolone poddawały się obojętnie pieszczotom miękkiej myjki i piany. Nawet lniana ściereczka, starannie osuszająca każdą kroplę wody na ich wypolerowanych liczkach, nie była w stanie ich zadowolić. Najszczęśliwsze były wtedy, gdy leżały w swojej szufladzie.
Zapadła pierwsza Bożonarodzeniowa Noc. Tylko choinka czuwała swymi kolorowymi światełkami. Wszystko poza nią spało. Porzucone opakowania po prezentach sennie leżały to tu, to tam, przytulone do nich wstążeczki zastygły w fantazyjnych pozach, a zabawne bileciki zamknęły się, kryjąc imiona obdarowanych osób. W pewnej chwili dało się słyszeć dźwięki podobne do dzwoneczków. Sanie z zaprzęgiem? Niemożliwe w tym wielkim mieście. Dźwięki były srebrzyste i czyste. Brzmiały jakby z daleka. Nie przybliżały się, ani nie oddalały. Dochodziły gdzieś od strony komody. Brzmienie stopniowo układało się w coraz bardziej melodyjną linię. Choinka wytężyła się, by lepiej usłyszeć.
– Lulajże Jezuniu, moja perełko – usłyszała. – Poznaję te srebrne dźwięki! To szuflada w komodzie! To stamtąd płynie kolęda!
– Lulajże lulaj, me pieścidełko …
Koniec