Gorące miejsce
Przejeżdżamy przez centrum Szczawy i za kościołem skręcamy w prawo. Jedziemy w górę potoku Głębieniec. Asfaltowa droga wije się wraz z nim. Wiosna ma się ku końcowi, lecz tutaj jeszcze żółcą się kaczeńce.
– Daleko jeszcze? – pytam, bo pomimo barwnej opowieści Krzyśka o potopie, który zdarzył się tutaj kilka lat temu, droga mi się dłuży. Nie mogę się doczekać spotkania z miejscem, którego historię można by spleść z mitem o Feniksie.
– Od głównej drogi mamy trochę ponad cztery kilometry – odpowiada i włącza napęd na cztery koła.
Droga zaczyna lekko piąć się w górę, wsuwa się w las. Tym razem strumień jest po prawej, widać nie zauważyłam mostka. Zakręt, kilka następnych, znów mostek - i strumień wraca na lewo i ginie w lesie. Zaczyna się ostry podjazd.
– W zimie da się tu w ogóle wjechać? – wyrażam wątpliwość przemnożoną przez moje średnie umiejętności kierowcy. - Jak wtedy wjechała straż pożarna?
– Tu wjechała, ale tam dalej, zobaczy pani, był problem.
Zobaczyłam: wąska, wyboista droga biegnie zagłębieniem na granicy lasu i pola. W Szczawie chyba nie ma drugiego, tak pechowego adresu, myślę.
Siedzimy na kamiennej ławie i obserwujemy, jak buduje się trzecia wersja domu.
Pierwszy dom - to było stare drewniane gospodarstwo ze stodołą. Nowi właściciele zaadaptowali strych, stodołę, jedną ścianę przeszklili, aby zaprosić słońce, otworzyli, by pies miał łatwe wyjście na dwór,
w miejscu kuchennego pieca zbudowali kominek.
– Kiedy tamtego grudnia w 2014 przyjechaliśmy z Krzyśkiem, wezwani przez pana Władysława – wspomina przyjaciel Krzyśka – wszystko było już zawalone. Tylko pośrodku pogorzeliska stał kamienny kominek, w którym za szybą żeliwnego wkładu spokojnie płonął ogień, zupełnie wyabstrahowany z tego wszystkiego, co się zdarzyło. – Jakby był ogniem z innej opowieści – dodaje po chwili. Wyjmuje telefon
i pokazuje mi zdjęcie. Widzę noc tym ciemniejszą, że rozpostartą nad ogniem, śnieg, tym bielszy, że ma
w środku wypaloną czarną dziurę, powalone, żarzące się belki i ten odrealniony kominek.
– Jak szybko odbudowaliście dom po pierwszym pożarze? – pytam.
– W ciągu półtora roku.
– Nie postał długo - kwituję.
– Eee tam, długo stał! – śmieje się Krzysztof i tym śmiechem odpowiada mi na nie zadane pytanie, jak to wszystko udźwignęli. – Drugi pożar był dopiero po sześciu latach!
– Łoo, pani – wtrąca pan Władysław – ten drugi straszniejszy był, tam dzieci były w środku. Bóg dał, że pan Piotrek nie spał i zauważył ogień na piętrze. Zdążyli uciec, ale jak straż przyjechała, to już nie było czego ratować. Tu góry są, zimą śnieg i ślisko, nie tak łatwo dojechać. Jeszcze źle pojechali, bo tu adres mylący. Łoo, strach pomyśleć – mówi poważnie, macha ręką i odgania te straszne myśli.
Nowy dom w najmniejszym stopniu nie przypomina dwu poprzednich. Jest szklanym boksem,
z którego w każdym kierunku rozpościera się piękny widok, na wschód sięgający aż Beskidu Niskiego. Ale przede wszystkim – nie ma komina. Być może nawet świeczki tam nie znajdę. Tylko stare jabłonie i śliwy zdradzają, że dawno temu było tu inne gospodarstwo. Na płocie siedzi metalowy, osmalony kogut, który ocalał z pierwszego pożaru i z tego płotu patrzył na drugi. W drugim spłonęły mini rzeźby, w które pierwszy ogień zamienił sztućce. One spłonęły dwa razy. Wiosną spod popiołów nieoczekiwanie wykiełkował klematis. Przespał pod ziemią. Rośnie nieświadomy.
Reportaż z wirtualnej podróży do Łagody
We wsi Łagoda nad rzeką Bóbr, pośrodku lubuskich lasów, ląduję z satelitarnej wysokości w ciągu kilku sekund. Google Maps działają magicznie. Błyskawicznie identyfikuję na mapie miejscowości, niejako po drodze, jeszcze zanim spadnę na łagodzki drewniany most na Bobrze. Szybko dowiaduję się, że
z Łagody do stolicy powiatu, Zielonej Góry, są niecałe 34 km, a do Nowogrodu Bobrzańskiego, siedziby gminy - 10 km.
Mogłabym tam nawet bezbłędnie dojechać, bo trasę wyznaczył mi algorytm.
Nie pojadę jednak, bo po co? Do wsi z jedenastoma numerami? Z drogą jak wysypisko gruzów? Czy może do tej patologicznej rodziny, co wszystko ma w nosie, kradnie, nie pracuje, praktykuje kazirodztwo,
a pieniądze dostaje z gminy?
W Gazecie Lubuskiej z 20 marca 2010 roku czytam tekst Dariusza Chajewskiego. Chajewski napisał, że od 1997 roku, kiedy powódź zniszczyła most, mieszkańcy nie mogli doprosić się jego odbudowy. Most został zamknięty dla bezpieczeństwa, a mieszkańcy musieli znaleźć sposób, by wydostać się z tego miejsca w świat. I znaleźli: niszczyli wszelkie przeszkody i łamali zakazy, by na własne ryzyko przejeżdżać przez most.
Z kolejnego reportażu opublikowanego kilka miesięcy później w tej samej gazecie dowiaduję się, że remont przewidziano na 2011 rok.
Kiedy naprawiono most? – zastanawiam się dzisiaj. Wyznaczam więc trasę, która wymaga przekroczenia rzeki w tym miejscu. Bingo! Mapa pokazuje, że można przejechać przez most! Przy pomocy kursorów Google Street View jeżdżę po wsi tam i z powrotem, studiuję zdjęcia i próbuję zgadnąć, kiedy je zrobiono. Wreszcie na jednym z nich, po przejechaniu mostu po raz kolejny, dostrzegam cyfrowy znak wodny, na którym widnieje rok 2012. A więc most naprawiono. Wprawdzie po czternastu latach, ale plus-minus w zapowiadanym terminie. Mało tego - widzę gładziutki asfalt po obydwu stronach mostu. Niestety, gładź drogi kończy się po około 30 metrach i zaczyna się jazda terenowa.
Z innego reportażu Dariusza Chajewskiego z 2009 roku wiem też, że w tamtym czasie mieszkańcy Łagody czuli się jak więźniowie: z jednej strony mieli zamknięty most, z drugiej - upiorną rodzinę Dymków. Skraje wsi dzieli mniej więcej kilometr. Czyli nic, co się dzieje, nie może ujść uwadze mieszkańców, którzy mówili: „dzieciom nie pozwalamy zapuszczać się w tamte rejony, dorośli boją się psów i tej rodziny … Komuś może się wydawać, że obserwowanie poczynań takiej rodzinki jest zabawne … Na dłuższą metę to żadna rozrywka”.
Jeśli jest już most, to może coś zmieniło się od 2009 roku także na drugim końcu wsi ? Odbywam więc moją wirtualną jazdę przez wieś 2012 jeszcze raz, aby zajrzeć na podwórko bulwersującej rodziny. Lokalizację pokazują mi wcześniejsze zdjęcia. Widzę poniemieckie gospodarstwo, nie tknięte najmniejszym remontem, może z wyjątkiem paru plastikowych okien. Odrażająca brzydota, demolka
i ubóstwo. Na ścianie jednego z budynków wisi polska flaga z orłem pośrodku. Zgaduję: pewnie przyniesiona z jakiegoś meczu piłki nożnej.
Może trzeba tam pojechać naprawdę? Jeśli nie po to, aby zobaczyć to nic nie znaczące miejsce, to przynajmniej po zapach sosnowego boru i widok malowniczo wijącej się doliny rzeki Bóbr.