Ulicą Brodowicza wolno zbliżała się do Olszańskiej. Za każdym razem, kiedy wchodziła w ulice swych pierwszych dwudziestu pięciu lat życia, odczuwała wewnętrzne rozedrganie, jakby miała spotkać coś o czym nie wie, jednocześnie spodziewając się tego. Czyżby oczekiwała, że znajdzie nagle zgubiony kawałek dzieciństwa, a rozpozna go, bo będzie się łasił?
Skręciła z Brodowicza w lewo. Międzywojenny koncept zamożnego osiedla bronił się pomimo wyraźnych wtrętów z nowobogackim sznytem. Popatrzyła w perspektywę ulicy. Przez trzy czwarte swojej długości biegnie prosto, lecz zderzając się pod kątem prostym z dwupasmową aleją, łamie się i tak boleśnie złamana podąża ku bramie Cmentarza Rakowickiego. Całej długości ulicy towarzyszą glediczje, drzewa niezwykłe. Prawie kilometr materiału na korony cierniowe. Ciernie piętnastocentymetrowymi szpikulcami wysterczają z pni i gałęzi. Przez kilka miesięcy z drzew zwisają śrubowato skręcone, gigantyczne strąki, które brunatnieją z nadchodzącymi chłodami. Kiedy wiatr wpada w korony, strąki grzechoczą, jak kości. Gdy spadną, leżą jak pogruchotane węże. Glediczje to najbardziej dramatyczne memento, jakie znam - pomyślała.
Kiedy urodziła się tutaj, dwa lata po śmierci Stalina, glediczje sięgały nieba i już nie rosły. Trwały przywykłe do odcmentarnego przeciągu, który przywiewał dźwięki trąb grających marsze pogrzebowe. Pamięta, jak wybiegała wtedy na ulicę wraz z innymi dziećmi, wołając "pogrzeb, pogrzeb idzie". Biegli wszyscy do miejsca krzywego zrostu przetrąconego kręgosłupa ulicy, skąd widać było złoto połyskujące instrumenty i miarowo kroczący czarny tłum. Ekscytowały ją niskie jak z dna gliniastego dołu tony trąb oraz trumna nad głowami, ale nigdy sama śmierć. Śmierć była za tym, statyczna i nieobecna.
Ulica przysłonięta była delikatnym cieniem kruchych ze starości drzew. Strąki były jeszcze zielonawe i milczące. Spokojnym krokiem doszła do skrzyżowania z ulicą Bema. Tu zawsze bawiliśmy się w wojnę - przyjemny obrazek z wielkim kołem narysowanym kredą lub kawałkiem cegły na asfalcie wyświetlił się w głowie wyraziście. Skrzyżowanie pozwalało uciekać we wszystkie strony. Znikomy ruch samochodowy właściwie wykluczał słowo ruch. Koło podzielone było na równe części. Ktoś był Polską, ktoś Niemcami – to na pewno. Pamięć wojny była wątkiem tamtych lat. Ale i Szwecja była, i Anglia, każdy chciał nią być. Beztrosko graniczyły na asfalcie z Polską i Czechosłowacją. Rzucało się piłkę wysoko, krzyczało nazwę państwa, któremu wypowiadało się wojnę i wszyscy uciekali jak najdalej. Wywołane państwo musiało złapać piłkę, potem trafić nią w agresora. W zależności od szczęścia, a raczej od tego, jak daleko najeźdźca uciekł, dochodziło do aneksji lub restytucji ziem wedle ustalonych reguł. Zabawiłaby się, tylko z kim? I którą rolę chciałaby odegrać w tej scenie, kobiety, czy dziewczynki? Rzuciła piłkę, ale nie umiała jej złapać.
Odwróciła się. Przed sobą miała dom rodzinny. Patrzył na nią obcymi oknami. Ciekawe, czy mają lepsze światło w piwnicy - pomyślała. Zobaczyła siebie z wiaderkiem. Stoi na schodach i wpatruje się w ciemną gardziel piwnicznego korytarza, zaledwie muśniętą rozproszonym światłem klatki schodowej. Musi zrobić tylko parę kroków w mroku, ale idzie, jakby miała się zaraz w coś zapaść. Dopada znajomego kawałka muru, staje na palcach i sięga do wysoko umieszczonego pstryczka. Musi przytulić się brzuchem do szorstkiej, zimnej, lepiej byłoby nie wiedzieć, jak wyglądającej, ściany. Żarówka u brudnobiałego sufitu uzupełnia namiastki dziennego światła, które wpełza oknem spod balkonowego nawisu. Na matowych od starości i niemycia szybkach dyskretnie falują płachetki pajęczyn ciężkich od przyklejonego do nich kurzu. Pod oknem stoi stół, a pod nim kulfoniaste ziemniaki, które turlikają się radośnie we wszystkie strony, kiedy tylko narusza się tę na pozór trwałą górę. Właśnie po nie tu przyszła. Stawia wiaderko i pospiesznie wrzuca chłodne, wilgotne bulwy. Wchodzi przy tym pod stół, ale ostrożnie, by nie potrącić stosów glinianych doniczek, które z ekwilibrystyczną zręcznością pną się w stronę bladego światła. I jeszcze ten patrzący z głębi węgiel w poczerniałym od pyłu drewnianym kojcu. Jak zawsze po dwa stopnie wybiega z piwnicy. Dziewczynka rozpływa się w świetle południa. Pewnie mają lepsze światło, na pewno mają - kończy myśl.
Przez kratki w metalowym ogrodzeniu wyszedł na chodnik jaśmin. Trącił ją w ramię i zapachniał. To musi być ten sam - pomyślała - ten sam, któremu zaglądałam do białych kieliszków, odurzałam się intensywnym zapachem i odchodziłam z żółtym od pyłku nosem. Państwo Pasowie już nie żyją, a jaśmin ciągle jest. Huberowie, Fiedorowiczowie, Siedleccy, wszyscy ze Lwowa albo z Wilna, i ja też, pośrednio. Olszańska to byli przybysze. Byli niezadanymi pytaniami. Ich skrywane, bolesne historie nie dotykały dzieci.
Szła z pochyloną głową, ale to nie idealnie położony bruk przykuwał uwagę, tylko czas, ten zapętlony czas, który tak długo udawał, że go nie ma, a teraz nie ma tych palców, które mogłyby go odplątać.
Grom z czarnej Hondy rwącej jezdnią przywrócił ją teraźniejszości. Podniosła głowę i popatrzyła za siebie. Była w połowie ulicy. Jak to, mruknęła w duchu, to przecież była długa i szeroka ulica. Może trzeba było stawiać drobne kroki, kroczki małej dziewczynki, a wydałaby się wtedy dłuższa? Minęła niepostrzeżenie kwadrat ulic, w którym kiedyś ogrody zlewały się w jedną tkankę. Wejście w nią oznaczało zjednoczenie z nieskończonymi wymiarami zieleni i czasu. Dziury w parkanach były jak portale, które wpuszczały inne światło, inną zieleń, i strach zależny od roli, którą się właśnie grało. Czas płynął wysoką, bogatą, niekoszoną trawą, wspinał się po pniach owocowych drzew, dychotomizował się między krzewami porzeczek, za którymi były królestwa, teatry i konfesjonały, a potem odchodził wraz z opadłymi płatkami kwiatów wiśni i jabłoni, wraz z osą wyżerającą słodkość z opadłych gruszek, ulatniał się z oparem znad gnijących liści, w końcu pokrywał się białą ciszą, z której wystawały nagie, czarne badyle uschniętych zarośli.
Ulica dobiegła do traumatycznie zgiętego miejsca. Na jej końcu otwierała się cmentarna brama w podniebnym dialogu z glediczjami. Jeszcze raz popatrzyła w głąb Olszańskiej. Uchylone furtki, niedomknięte drzwi, okna, szuflady, wszystko zamknęło się łagodnie, znieruchomiało, zalało. Opuszczając ulicę czuła, jakby wychodziła z pryzmatu, który na chwilę rozszczepił jej wewnętrzne światło.
Odjechała.
(2018)