Cała ulica Grodzka patrzyła na mężczyznę, który w obcym języku krzyczał na kobietę. Gdyby nie to, że darł się po holendersku, a może duńsku, to nie wątpiłam, że jakiś krewki, a nieobojętny przechodzień krzyknąłby: „no i co wrzeszczysz na tę kobietę, chamie jeden”! Ale nic takiego nie mogło się zdarzyć, bo ten wiking wyrzucał z siebie jakiś nordycki bluzg. Dryblas miał blisko dwa metry, machał wielkimi łapami jak wiatrak. Nachylał się nad kobietą, zginał, łamał i zalewał ją wodospadem słów. Ona cały czas monotonnym lamentem próbowała przebić się przez jego tubę, w końcu zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła się płaczem – językiem zrozumiałym na całym bożym świecie.
Czy zrobiła coś złego? Zgubiła portfel z całym majątkiem? Zdradziła go, i on wrzeszczy, że jest głupią kurą, dziwką, że ją zabije? A może przeciwnie: to ona wygarnęła jemu dwie przecznice stąd, a teraz żałuje, bo on zraniony, w szale, bezwstydnie pastwi się nad nią pośród tłumu ludzi, na obcej ulicy, podczas tej, niech wszyscy diabli wezmą, wymarzonej wycieczki do Krakowa.
Byli jak wysterczający głaz na środku rzeki. Płynący ludzie jedynie odwracali w ich stronę głowę i szli dalej. Ja też.
Scena z Grodzkiej nie opuszczała mnie przez cały dzień. Konflikt promieniuje złą energią – pomyślałam wieczorem. Zrozumiałam, dlaczego jestem w kiepskim humorze.