Odsłaniają zasłony twej istoty
Ubierają cię w inną nagość
Odkrywają ciała twego ciała
Moje dłonie
Wynajdują twemu ciału inne ciało
Ma na imię Zofia, ale teraz jest Eweliną. Jej dziewięciocentymetrowe obcasy stukają na chodniku. Choć powietrze jest przepełnione jazgotem ruchliwej ulicy, ona słyszy tylko swoje kroki. W tej części miasta nie spodziewa się spotkać nikogo znajomego, ale kto wie. Dlatego ma czerwone szpilki i przyklejone rzęsy. Ma też czarne, długie do ramion włosy, nienagannie przycięte. To dobra peruka kupiona w profesjonalnej perukarni. Pod sztuczną fryzurą pokornieją niesforne, jasne kosmyki, które w innych okolicznościach podkreśliłyby jej dziewczęcy charakter.
Czarna, połyskująca torebka na łańcuszku zjeżdża z ramienia co szósty krok, a Zofia traci rytm, kiedy ją poprawia. W końcu zakleszcza czarny prostokąt między łokciem a żebrami. I jeszcze ta „klimatyzacja” na kolanach – wystrzępione nacięcia w dżinsach, w które wpada wiatr i rozczarowany musi zawrócić, bo w wąziutkich nogawkach nie ma miejsca na jego zaloty. Wszystko, co Zofia ma na sobie, jest ze świata Eweliny. Również złote guziczki w białym sweterku i pasek z dżetami. I te cętki ocelota na marynarce, dzisiaj zupełnie niepotrzebnej.
„Kiedy przekroczę próg Café Verde - myśli Zofia - nie będzie odwrotu. Mogę jeszcze wsiąść do czwórki i wrócić do pracy. Zmienić buty, ukryć perukę, zmyć ten makijaż, ochłonąć, przestać być Eweliną.”
Ale kroki Eweliny nie zwalniają ani odrobinę, nie podążają za myślami Zofii, kierują ją tam, gdzie ma spotkać mężczyznę, z którym przez ostatnie dwa miesiące korespondowała na portalu randkowym. Dla niego jest po prostu Eweliną i tylko Eweliną.
*
Ostatnie dni zeszłorocznego czerwca, w kalendarzu Zofii zaznaczone jako druga rocznica jej ślubu z Cezarym, przygniatało milczenie, które Zofia wybrała jako lepsze od mówienia o rzeczach obojętnych. Za milczeniem kiełkowało przekonanie, że ją, dwudziestotrzyletnią, ledwo uwolnioną spod skrzydeł rodziców, Cezary od początku rzeźbi z namiętnością Pigmaliona. W zasadzie nie miała mu do zarzucenia nic więcej niż to, że ją sobie przywłaszczył. Nic więcej, i aż tyle.
Pamięta – byli wtedy nad morzem. Tam po raz pierwszy pomyślała o sobie jako odrębnej istocie, która potrafi oddychać bez instrukcji męża.
Szli plażą. Jej bose stopy zostawiały płytkie zagłębienia w piasku. Ślady Cezarego były głębsze, ale i one zaraz zatracały kontury, zmyte jedną falą, zaraz potem drugą i nie zostawało nic. Szła coraz wolniej, w końcu zatrzymała się. Patrzyła za oddalającą się sylwetką Cezarego. Podobała jej się ta nieskalana przestrzeń, która ich teraz dzieliła. Żadnych śladów. Między nimi pozbawiony pamięci kawałek plaży. Kroki, które były, ale których już nie ma. Pomyślała, że chciałaby odfrunąć, wymazać siebie, jak woda te ślady stóp. Zostawić na piasku wszystkie próżne oczekiwania, uwięzione słowa, karcące spojrzenia - niech rozproszą się w morskiej monotonii, w tej ogłupiającej konieczności falowania, niech znikną, jakby nigdy nikomu się nie przytrafiły. A potem sfrunąć. Stanąć na drodze Cezarego. Stać się jego wyzwaniem, szczytem do zdobycia, marzeniem, a nie kąskiem.
*
Mężczyzna, którego za chwilę ma poznać, podpisywał się Jan. Nie wspominał o swojej pracy, zresztą ona nie nalegała, chciała uniknąć tego mieszczańskiego uprzedzenia, które wyniosła z domu, że tylko utytułowany, wykształcony, z dobrego towarzystwa. Ona nie potrzebowała nikogo takiego, ona chciała rozmawiać z mężczyzną, który nie jest jej mężem i który nie zaszufladkuje jej z góry do kategorii: „żona”, do podkategorii: „dziesięć lat młodsza”. Jan nie upominał się o jej zdjęcie, ani ona o jego. Ustalili, że się bawią, a awatary rodem z sufitu były częścią tej zabawy. Grali w incognito w naturalny sposób, jakby ktoś to dawno zaplanował, a oni tylko w odpowiednim momencie weszli w swoje role na portalowej scenie. „Jakim cudem udało nam się na siebie trafić w tym morzu durnoty i blablaniny?” – pytała samą siebie Zofia, kiedy zadowolona, nawet radosna odpowiadała na kolejny wpis. Zdumiewała ją łatwość, z jaką pływała w tym wirtualnym morzu. Czuła się lekka, pozbawiona balastu, którym było nieustanne podążanie za oczekiwaniami Cezarego.
Oczywiście – zastanawiała się, intrygowało ją, co skłania go do podtrzymywania tej korespondencji, ale nigdy nie zadała mu tego pytania. Szybko uznała, że najwyraźniej świetnie się wpisali w swoje potrzeby i tyle. Morze faluje niezależnie od rzek, które do niego wpadają.
*
Ktoś zahacza o Zofię teczką. Zachwiała się na obcasach, jakby naprawdę sfrunęła z wysokości. Widzi Café Verde. Modna kawiarnia wystaje z narożnika wysokiego apartamentowca skrzyżowanego z biurowcem. Obok ekosklep, dalej szerokie wejście do Rossmanna. To Jan zaproponował to miejsce. Ona miała za to wymyślić rozpoznawczy detal. Napisała, że go znajdzie, żeby tylko miał białą różę z niebieską wstążką. Żadną inną. Nie lubi niebieskiego i jakby sobie na złość ten kolor wymyśliła.
Na chodniku przed wejściem kilka stolików, wiklinowe fotele, mieszane letnie kwiaty w donicach. Przejrzyście. „Ileż tu powietrza” – myśli Zofia przyzwyczajona do staromiejskich dziupli w piwnicach o wysokich sklepieniach i dziwacznych, artystowskich wnętrzach, dokąd ciągnął ją Cezary.
W środku niewiele osób, bo pora raczej dla niebieskich ptaków. Słońce wpada linijką światła spomiędzy wysokich budynków i prześwietla szklany boks na wylot. Zofia wchodzi ostrożnie i skanuje oczami wnętrze. Napomina siebie: jesteś Eweliną w czerwonych szpilkach, więc broda do góry, włącz uśmiech. Pewnym krokiem idzie w stronę stolika przy szybie. Mija gościa koło sześćdziesiątki w szarym garniturze, który przerzuca Wyborczą, dwie licealistki, wyjadające sobie nawzajem lody z pucharków, i zajmuje stolik za barczystym kolesiem. Tuli się do niego dziewczątko, które jest chyba na diecie, bo on coca-cola, dwa ciastka, ona – woda niegazowana. Zakochani odgradzają Zofię od głębi sali. Siada tak, by móc widzieć wejście. Po chwili zmienia miejsce i siada bokiem do wejścia na wprost szklanej płyty, przez którą może obserwować przechodniów. Za plecami słyszy pomruki barczystego i chichocik dziewczątka. Zamawia kawę. „Przecież nie znoszę kawy, Boże, zgłupiałam już kompletnie” – myśli Zofia, a Ewelina dalej swoje: „Proszę jeszcze kremówkę i wodę”. Wyjmuje smartfona, by sprawdzić czas. Jeszcze dwadzieścia minut do spotkania. Czerwone szpilki płoną jej na stopach, czarne włosy peruki przyklejają się do ust, irytują. A jednak nie umie się w to bawić. „Jeszcze mogę stąd uciec” – wraca natrętna myśl. Ale przecież musi poznać Jana, z którego nieświadomą pomocą próbowała poukładać siebie od nowa. Czuje potrzebę przeżycia punktu zwrotnego. Diabelskie kuszenie i strach jednocześnie.
W jednym jego wpisie przeczytała: „życie to wektor”. To cytat, który już słyszała, kiedyś użył go Cezary, ale wtedy metafora nie trafiała do niej. A teraz już wie, że wszystko, co pisał do niej Jan, to mnóstwo wektorów: małych, większych, w przód, w tył. Przez dwa miesiące porządkował jej myśli, sam o tym nie wiedząc, a ona sumowała wektory. Pisali ogólnikami jakby nie o sobie, czasem brzmiało to akademicko i banalnie, takie życiowe mądrości, których Zofia wstydziła się, wytresowana krytyką Cezarego, ale Jan zaraz ją uspokajał, że przecież każdy musi opowiedzieć, czego doświadcza. To nie życie jest banalne, tylko ludzie, życie nie potrzebuje przymiotników, mówił. Jan czasem brzmiał jak spowiednik, ale takiej osoby potrzebowała.
„Co by na to wszystko powiedziała babunia? Po raz drugi naruszam to, co babcia uznawała za fundament: wierność, lojalność” - myśli Zofia. Ewelina myśli inaczej: „Coś musisz poświęcić, moja droga, bez tego nie wybrniesz, a że padło akurat na wierność, trudno, nie takie rzeczy ludzie poświęcają i żyją”.
Tym pierwszym razem był ślub. Cezary jest ewangelikiem. Zofia nie ma wielkiej pasji do Boga, autorytet Cezarego wystarczył, by dokonała konwersji i odeszła od tradycji, z którą luźno, ale jednak, była związana. Żal o to mogłaby mieć jedynie babunia, ale ona nie żyje. Babunia, u której w pokoju co wieczór mała Zosia mówiła Jezuskowi pa-pa na dobranoc, a potem szła do swojej dziupli, gdzie już Jezuska nie było. Bo Jezusek to była babunia.
Zofia jest wewnątrz siebie, choć mogłoby się wydawać, że studiuje ulicę. Tym ciągle jeszcze wewnętrznym spojrzeniem najpierw dostrzega białą różę, która sunie główką w dół nad samym chodnikiem, potem zwisającą serpentynę niebieskiej wstążki. Przytomnieje w sekundę. Śmiga wzrokiem od palców ściskających łodygę, przez granatowy rękaw, spod którego wysuwa się mankiet niebieskiej koszuli, ramię… To niemożliwe, niemożliwe, Jezusku babuni pomóż! Serce wskakuje jej do krtani. Widzi, jak Cezary zatrzymuje się przed Café Verde i patrzy w górę, jakby liczył piętra. Podnosi różę i z namysłem zagląda w kwiat. Niebieska wstążka serpentyną spływa wzdłuż łodygi.
Zofia unosi do ust pustą filiżankę i zaciska wargi na jej brzegu, jakby oczekiwała, że
z dna wytryśnie krynica kawy. Pomiędzy filiżanką a równiutką grzywką na chwilę nieruchomieją oczy, a Zofia myśli, że jeśli nie drgnie, to czas też się zatrzyma.
*
Cezary wraca do domu później niż zwykle. Zofia nie pyta, co się dziś zdarzyło, to przecież byłoby prowokowaniem kłamstwa.
– Zjesz kolację? – zagaduje – Ja już zjadłam, ale może coś ci przygotować? Cezary, słyszysz mnie? – woła za znikającym w łazience mężem.
No tak, jak zwykle, myśli Zofia. W trudnych sytuacjach Cezary często znika, nie odpowiadając na pytania, zostawiając ją bezradną w pół myśli. Ale teraz dla niej obraz jest więcej niż trójwymiarowy. Tym razem nie czuje się w najlżejszym stopniu zlekceważona. Jakby jej problem przeniósł się na Cezarego. „ Boże – myśli ze zdumieniem - ja mu chyba współczuję.”
Cezary wychodzi z łazienki zawinięty w płaszcz kąpielowy.
– Źle się czujesz? – Zofia nie powstrzymuje się od niewłaściwego pytania, ale zachowuje chłód. Jest mistrzynią wszelkiej poprawności, kamuflowania uczuć i myśli.
– Tak, znaczy… nie. Zmęczony jestem.
Zofia zwykle oczekuje rzeki słów, jak tych, że Instytut schodzi na psy, że znowu grant im uwalili, że zarządzenia to chyba piszą boty, że jutro wyjeżdża na trzy dni, bo szef tak chce i tak dalej. Ale dziś - nic.
– Zrobię sobie kanapkę i pójdę na chwilę do komputera – dodaje Cezary.
Zofia nie wychodzi z kuchni przez godzinę, może dłużej. Myje lodówkę, wkłada pranie do pralki, zapisuje sprawy na jutro, przeciera szafki i blaty, wszystko – byle nie myśleć o tym, co robi teraz Cezary. „Z pewnością wchodzi na portal. Skreślił ją jednym ruchem i ogłosił koniec zabawy? Otworzył nowe konto? Kogoś będzie szukał?” Mogłaby sprawdzić, ale absurd tej sytuacji ją przerasta. Siedzieć na drugim laptopie i patrzeć w słowa, które przed sekundą wystukał jej mąż w sąsiednim pokoju? To się ociera o jakiś Matrix. Nie chce dalej brnąć, bo przyjdzie chwila, że nie będzie miała odwagi popatrzeć mu w twarz. Gasi światło w kuchni i wychodzi. Cezary leży w łóżku z książką. Nie wygląda na zaczytanego.
– Myślałam, że jeszcze odpisujesz na maile – zaczepia go – a ty już tutaj. Zaraz do ciebie dołączę.
Spokój Zofii ma ciężar zbroi.
Kiedy wraca z łazienki, Cezary śpi z książką w ręce, ale budzi się, gdy Zofia wsuwa się do łóżka. Wydaje jej się, że mąż patrzy badawczo w jej stronę. Przysuwa się do niego. „Nie mogę spać w zbroi” - myśli. Czułość miesza się w niej z poczuciem winy. Ciepło ciała Cezarego powoduje, że zbroja opada.
Budzi się w środku nocy. Jest trzecia. Przez dwie godziny nachodzą ją wyobrażenia kobiet, które czają się za portalami, zwierzają się jej mężowi, oddają. Powraca scena wymknięcia się z Café Verde. Co by było, gdyby … Rano jest ledwie żywa.
Portal otwiera w pracy, kiedy po siedemnastej zostaje sama. Jest. Cezary pisze: „Czy coś się stało?” Zofia czyta historyczne wpisy z uwagą detektywa. Nie może oderwać wzroku od sznureczków czarnych liter, jakby za nimi miała zobaczyć przyczajoną sylwetkę męża. Nie do wiary – zdumienie wbija ją w krzesło – że te łagodne wpisy, obszerne, cierpliwe, dające szansę każdej, nawet jeszcze niedojrzałej myśli, pochodzą od Cezarego! „Boże, to inny człowiek” – Zofia jest przerażona, nie wie, czy bardziej sobą, czy nim. „Jak to jest możliwe - rozpaczliwie myśli - że Ewelina zasługuje na poważną rozmowę, a ja co najwyżej na protekcjonalne pogłaskanie?” Mechanicznie scrolluje zawartość. Już chce się wylogować, kiedy oko zahacza o słowo ‘wektor’. „O idiotko, przecież ‘wektor’ to jak podpis!” – Zofia łapie się za głowę i ściska skronie. „Zawsze, zawsze zostawia się ślad, zawsze. Cytaty! To cały Cezary! Fizyk, mądrala, który na wszystko ma cytat!”. Nagle przytomnieje: chwila, a moje ślady? Serce wali jej jak wtedy w Café Verde. Zaczyna znów gorączkowo czytać fragmenty korespondencji. Niektóre zna na pamięć, czytała je wiele, wiele razy, jakby uczyła się siebie - tej odbitej w Janie, akceptowanej tam po drugiej stronie. Teraz gubi się w niedowierzaniu, jakby w jednym lustrze odkryła dwa różne odbicia. Nie może się skupić na żadnej treści. „Skasuję konto - decyduje – w końcu to była tylko zabawa, nie powinien być zdziwiony” - myśli jak Ewelina. W ostatnim momencie waha się: „nie, nie mogę tak zwyczajnie zniknąć, rozpłynąć się w sieci, to byłoby chamskie”. Wysyła cytat z Octavio Paza „Aby powtórnie odnaleźć miłość, musimy jeszcze raz odnaleźć człowieka”*. Pa. Ewelina. „Niech sobie myśli, co chce, cytat, jak kość do michy - niech połknie i trawi” – mruczy pod nosem Zofia, która zwykle nie mówi do siebie. I klika. Potem zabiera ciuchy, buty i perukę i idzie prosto do komisu. Za byle jaką cenę odbywa się likwidacja świadków.
*
Czy długo można patrzeć w twarz osobie, o której się wie więcej niż ona przypuszcza, o której się myśli inaczej niż daje się jej do zrozumienia? „To dobre w filmach, ale nie w domu” – Zofia tasuje nawracające myśli, czuje, że w tym labiryncie zna już wszystkie drogi i skrzyżowania, nie trafia jednak do wyjścia. Mogłaby pogadać z Olką, ale jej przyjaciółka jest zarazem siostrą Cezarego.
Niepokój wygania Zofię z domu dosłownie: kupuje strój do joggingu i zaczyna regularnie biegać. Codziennie przed pracą, wcześnie rano, dołącza do milczących postaci poruszających się rytmicznie wzdłuż bulwarów, wyłaniających się z porannej mgły, to w niej ginących. Cezary z początku robi uszczypliwe komentarze w przekonaniu, że zapał przejdzie jej po tygodniu, a co najwyżej po pierwszym jesiennym załamaniu pogody. Potem daje spokój.
Pewnego dnia Cezary staje w holu i zagradza jej drogę do wyjścia. „O co ci chodzi” – pyta Zofia wielkimi oczami, ale on tylko patrzy, uśmiecha się, po czym szarmancko otwiera jej drzwi:
– Uważaj na siebie, nie zazięb się, zrobię kawę i będę na ciebie czekać.
Nie spodziewała się tego. Nigdy nie patrzył jej w twarz z taką uwagą. Coś się dzieje, a ona, właśnie wczoraj, postanowiła wyjechać do Roksi. „Nie będę rezygnować – myśli – pojadę do Genui, Roksi tyle razy mnie zapraszała, to doskonały moment, potrzebuję dla siebie przestrzeni i czasu.”
Nie robi pełnej pętli, jak co dzień, tylko wraca wcześniej do domu. Kawa czeka. Cezary też.
– Może i ja zacznę biegać? – mówi do niej.
– Pewnie! Lepiej późno niż wcale – odpowiada z uśmiechem, ale bez przekonania Zofia – fajnie jest, zobaczysz, jak to odświeżająco działa, już nawet nauczyłam się myśleć w czasie biegania, całkiem rozsądne pomysły wpadają mi do głowy, potem idę do pracy i startuję od razu, serio – mówi na jednym tchu. I zaraz potem mu oznajmia: – Jadę do Roksi, do Genui. Chciałabym na kilka dni, może tydzień. Zgadzasz się?
– A ja chciałem z tobą biegać. To teraz z kim pobiegam? Mam sobie kogoś znaleźć do towarzystwa? – i zaczepnie patrzy na Zofię.
Zofia czuje szpilę w żołądku, ale to tylko sekunda.
– No to jak, mogę jechać?
Na to Cezary, jak nigdy w życiu:
– Jedź! Jesteś, tak mi się zdaje, już dużą dziewczynką.
„A to nowość!” – myśli Zofia, a głośno mówi: – To mogę być też …hm, niegrzeczną dziewczynką?
Zofia nie wie, skąd jej to przyszło do głowy i o co jej chodzi, co miałoby oznaczać bycie niegrzeczną dziewczynką. Cezary przez chwilę mierzy ją wzrokiem znad filiżanki z zimną już kawą.
– Niegrzeczne dziewczynki są całkiem-całkiem – odpowiada, a ostatnie zgłoski giną w filiżance uniesionej do ust i mieszają się z brązową smugą cukru, spływającą z dna. Za moment wstaje i podchodzi do Zofii. Nachyla się nad nią i szepcze:
– Bądź niegrzeczną dziewczynką, napisz do szefa maila, że boli cię głowa i że nie przyjdziesz dzisiaj. Nie martw się, dzień bez Excela, to dzień zyskany, jeszcze tego nie wiesz. Zaszyjemy się w domu i w środku tygodnia, w samo południe będziemy razem bardzo niegrzeczni – i dmucha jej w szyję.
Zofia kuli się od nagłego dreszczu, który spływa jej po plecach.
*
Cinque Terre. Nie słyszała nigdy wcześniej o tym malowniczym wybrzeżu. Idzie teraz z Roksi wąziutką ścieżką wśród winnic piętrzących się nad morzem. Ścieżka prawie odwzorowuje linię brzegową, raz wznosi się, raz opada stromo. Drobne kamyki wypadają spod butów i turlikają się z grzechotem wśród szarego pyłu. Wszystko tonie w miękkim, październikowym słońcu: niewielkie gaje cytrynowe i oliwne, a przede wszystkim żółknące pnącza z pomarszczonymi winogronami, obiecującymi słodkie wino.
– Pinie nie pachną już tak mocno, jak w upał - mówi Roksi – ale za to teraz cisza i spokój. Wyobrażasz sobie, co tu się dzieje w sezonie? Koszmar.
Zza zakrętu wyłania się krzywa altana. Czarna tablica białymi, kredowymi literami zaprasza na ławki do cytrynowego sadu. Brodaty grubas podaje im wodę z ćwiartkami owocu, który jeszcze przed chwilą kołysał się na gałęzi. Pod stopami mają kilkadziesiąt metrów pionowego klifu, a przed oczami przymglony, morski horyzont. Nikogo więcej poza brodaczem
i nimi.
– I wiesz – Zofia ciągnie trwającą od wczoraj rozmowę – po pewnym czasie zauważyłam, że rozmowy z Janem dystansują mnie od Cezarego …
Roksi przerywa Zofii:
– Zo, to brzmi, jakbyś uwierzyła, że Cezary i Jan to dwie osoby – i patrzy na przyjaciółkę badawczo.
Zofia milknie na chwilę. Wgapia się w niebieską zatokę, co w tym zakątku świata wydaje się zrozumiałe, jednak wcale nie widzi tego, na co patrzy. Przymglona linia horyzontu jest jej potrzebna, by umieścić słowa w linearnym porządku.
– … dystansują – ciągnie dalej Zofia, jakby nie usłyszała tego, co powiedziała Roksi – ale dobrze się z tym czuję, jakbym znalazła się w bezpiecznej odległości, która daje powietrze, przestrzeń, przez którą patrzę na Czarka. Nie oddalam się, ale mentalnie stwarzam jakiś nowy horyzont. W tej przestrzeni wektor otrzymał wartość.
– Wyrafinowana autoanaliza – mówi Roksi i przytula się ramieniem do jej ramienia. Dozą humoru próbuje strącić przyjaciółkę z drzewa melancholii: – Z trudem, ale staram się za tobą nadążyć – mówi z ciepłym uśmiechem i patrzy na poważną Zofię. – Teraz serio: masz rację, nawet najbliżsi sobie ludzie muszą mieć między sobą nienaruszalną strefę przejściową, taki bufor. I powinni być świadomi, że kiedy w tę świętą strefę wchodzą, to mogą spodziewać się łomotu.
Roksi podrywa się z ławki i staje naprzeciw Zofii:
– Może Cezaremu tego brakuje! Nie przyszło ci do głowy? Wszystko z tobą idzie mu za łatwo. Zero niepewności, zero ryzyka, wszystko przewidywalne. Oczywiście na tyle, na ile on sam dla siebie jest przewidywalny. Znudził się. Zo, przecież on też wlazł na portal, no nie? – ostrożnie zauważa.
Zofia wbija wzrok w czubek buta i przetacza nim drobne kamyczki:
– Wiem, jestem do niczego. Cezary szuka kogoś innego.
– Niekoniecznie! – Roksi zaczyna chodzić wokół ławki. – A może wy szukacie tego samego, tylko nie umiecie ze sobą gadać. Bo ty się boisz, a on żyje na piedestale!
Roksi zatrzymuje się i patrzy w górę zbocza, potem w lewo w dół, gdzie, jak z ptasiego lotu, widać zatokę, wokół której stoją kolorowe domy Vernazzy.
– Może on też szukał złotego środka? – mówi. – Wchodzenie na portale randkowe może wydawać się głupie. Ale kto wie, akurat w waszym wypadku, może zadziałało terapeutycznie?
– Tak terapeutycznie, że ja teraz siedzę tu, na tych kamieniach i ryczeć mi się chce, a on szuka następnej, może wcale już nie do gadania, może nawet ją znalazł, siedzą sobie teraz w Café Verde i …
– Przestań! Zo, ogarnij się! On jest silny twoją słabością, tylko i wyłącznie. Skąd on ma wiedzieć, czego chcesz, skoro ty się na wszystko zgadzasz? A pokaż mu pazury! Nie mam na myśli wydrapywania oczu! Ale planuj, działaj i, do cholery, przestań go o wszystko pytać! Rób swoje! Na przykład nie rozumiem, dlaczego ja jestem tutaj, robię sobie doktoracik w dobrym towarzystwie, a ty – zawsze lepsza ode mnie – siedzisz w jakimś instytucie utopiona w tabelkach-excelkach! Cezary to silny facet, tacy lubią przyprawy! Hot – hot – hot! – Roksi strzela palcami, jak treserka. – Nie bądź taka święta! Moi rodzice darli koty co trzeci dzień, ale w pozostałe tęsknili za sobą.
Roksi zbiera szklanki i zanosi je do kantorka. Płaci.
– To co z twoim doktoratem, naprawdę go odpuściłaś? – pyta i nie patrząc na Zofię, ale w ekran smartfona, kadruje jej profil, pinie i domki, jak pudełeczka.
Zofia milczy. Nieruchomym wzrokiem wpatruje się w horyzont. Czuje, jak łzy napływają jej do oczu i nic nie może z tym zrobić.
– Po co w ogóle chcieliśmy się spotkać! – wyrzuca przed siebie – trzeba było pozostać w wirtualu!
– Zo! Właśnie bardzo dobrze, że tak się stało! Żylibyście w jakiejś schizofrenii, w rozkroku nad przepaścią, w jakichś równoległych światach! Czy to byłoby normalne? Nienawidzisz konfrontacji, ale to ona nas formuje. Mamma mia, gadam, jak nawiedzona psycholożka. Zo, oszczędź mi tego! Chodź, idziemy dalej. Musimy dojść do Vernazzy zanim się ściemni.
Po nieprzyzwoitej ilości słodkiego i ciężkiego wina, Zofia odlatuje w niebyt. Śni jej się Wirtualna Baba – tak nazywa sobie bohaterkę męczącego snu, kiedy rano budzi się z obolałą głową. We śnie Wirtualna Baba wiła się u stóp Cezarego. Wyglądała jak Lara Croft. Przez całą noc Zofia próbowała zajrzeć Wirtualnej Babie w twarz, i na tym właśnie polegał ciężar snu: Baba albo więdła w ramionach Cezarego, albo znikała jej twarz, albo odległość od Baby wciąż rosła, a Zofia szła do niej i szła.
„Pogonię cię, Babo” – myśli Zofia zanim na dobre otworzy oczy. W pokoju panuje półmrok, chociaż słoneczne światło napiera już na grube zasłony. Roksi śpi. Zofia idzie do łazienki i bierze prysznic. W strumieniu ciepłej wody giną resztki snu, ale nie Wirtualna Baba. Zofia czuje przypływ energii. Może właśnie z jej powodu?
*
Wirtualna Baba zamieszkała w głowie Zofii. Nie rozpłynęła się w mgiełkach Cinque Terre, nie zgubiła w Genui, ale wróciła z Zofią do domu. Codziennie biega z nią po bulwarach, idzie do pracy. Siedzi na ramieniu. Wyobrażenie o Babie coraz bardziej dotkliwe, coraz mocniejsze przekonanie, że być może istnieje w realu, uruchamia w Zofii to, co proste, a dawno nie używane – instynkt. „To głupie” – myśli w pierwszym odruchu, ale w drugim wybiera się do fryzjera.
Facet o kobieco smukłych dłoniach, chwilę kręci kosmyki jej włosów między palcami, przygląda się twarzy Zofii w lustrze, po czym przerzuca całe pasmo na lewo i mówi:
– Tylko na krótko, grzywę damy tu, lekka asymetria, masz tak subtelną urodę, jak ci na imię?, Zofia, ma pani tak uroczy profil, i te bratkowe oczy, ależ pani ma te oczy, zrobimy uszy na wierzchu, tutaj przytniemy ciut, ma pani faceta?, o sorry, obrączka, więc mąż oszaleje, ja bym na jego miejscu …
– O to mi właśnie chodzi, proszę szaleć – przerywa mu Zofia, nie czując dwuznaczności swojej odpowiedzi.
Po godzinie opuszcza mistrza nożyczek. Czuje się lekka i podoba się sobie. Choć konto właśnie mocno nadszarpnęła, wstępuje mimo to do „Simple” i kupuje bluzkę w wielokolorowy, etniczny wzór. „Fryzjer by oszalał” – myśli. Podoba jej się głęboki dekolt, który jeszcze bardziej wyszczupla sylwetkę i uwydatnia oryginalne ścięcie włosów. „Do dżinsów ekstra. Biorę”. Płaci i wychodzi. Wszystko trwa dziesięć minut. Gdy idzie ulicą, obserwuje swoje odbicie w szybach wystaw. Z jednej strony myśli, że robi to, co każda słodka idiotka, z drugiej – najzwyczajniej w świecie cieszy się swoim wyglądem.
Wirtualna Baba jakby się skurczyła.
Kiedy Zofia staje w drzwiach, Cezary udaje, że mdleje na jej widok.
– Nie wygłupiaj się! – błaga Zofia, ale on łapie ją za rękę i ciągnie do pokoju przed lustro.
– Czy pani pójdzie ze mną na kolację? – mówi Cezary do odbicia Zofii.
– Jeśli pan mnie kocha. W przeciwnym razie, odmawiam.
Zofia obserwuje spod przymrużonych oczu odbicie Cezarego. Myśli jednocześnie, że fryzjer o kobiecych dłoniach to cudotwórca i prorok.
– Pani? Odmawia? Mnie? Nie jestem do tego przyzwyczajony, droga pani, musi pani to wiedzieć – i przyciąga Zofię bliżej siebie.
W lustrze Zofia dostrzega swoje zdjęcie z pracą magisterską pod pachą, oprawione i nieruszane z tego biurka od paru lat. Ma tam gładko uczesane włosy, sterroryzowane lakierem.
– Mój panie, jest pan już dużym chłopcem, pora się przyzwyczaić. W przeciwnym razie tym mocniej odmówię – Zofia mówi scenicznym, podwyższonym tembrem głosu.
– Cóż mam robić? Pod przymusem, ale przyznaję się, że kocham panią, pani … jak ma pani na imię?
„Ewelina” zawisło na końcu języka. Niewiele brakowało, by dała się ponieść dobremu humorowi. Wirtualna Baba w głowie syknęła „yes, yes”. Zofia oprzytomniała.
– Ach, pyta pan o takie drobiazgi! – wykrzykuje teatralnie, wybiega do przedpokoju i porywa płaszcz z wieszaka. – No więc chodźmy wreszcie na tę kolację, bo umrę z głodu i nawet nie pozna pan mojego imienia!
Kelnerzy poruszają się z dystynkcją. Dywan tłumi kroki. Wyjątkowo szczupły i wysoki blondyn przepasany bordowym fartuchem zapala świecę na stoliku i podaje menu.
Cezary jak zwykle mruczy coś pod nosem, po czym nachyla się nad kartą Zofii i stukając palcem w „Cykoria z gruszkami i kozim serem”, mówi:
– Weź sobie, dziecinko, to. Bardzo dobre.
Gdyby Zofia była kotem, miałaby teraz zjeżoną sierść na grzbiecie i wszystko byłoby jasne. Ale jest Zofią, która dobrze wie, że zwrot „dziecinko” jest po to, by coś odjąć jej, a dodać Cezaremu. Jest Zofią, która przeciwnie niż kot, jeży się do środka.
Wirtualna Baba dotąd skurczona rośnie jakby połknęła to „coś” zawieszone między Zofią a Cezarym. „Może to pokarm Baby?” – głęboko w tyle głowy przemyka Zofii ni to myśl, ni uczucie. Wolno i delikatnie podnosi palec Cezarego, a w głowie dudni jej : „Głoduj, Babo”. Odstawia całą dłoń Cezarego na stół. Uśmiecha się najładniejszym z uśmiechów i pyta, wolno wypowiadając słowa:
– Czy ja wyglądam na dziecinkę?
Pytanie brzmi prosto i bez emocji, jak pytanie o dwa plus dwa. Zofia nie od razu patrzy Cezaremu w oczy, musi najpierw kopnąć Babę. Potem, nadal z uśmiechem, patrzy Cezaremu w same źrenice, do dna.
Cezary poważnieje. Poprawia się na fotelu. Trwa to sekundę. Chwyta Zofię za dłoń.
– Białe, czy czerwone?
I patrzy jej w oczy równie intensywnie, jak ona jemu przed sekundą.
– Zawsze białe. Najlepiej z niebieską wstążką.
Ostatnie zdanie na szczęście nie wybrzmiewa.
*
Zima-nie-zima brudzi okna, chodniki i buty. Zofia ogrzewa atmosferę ostatniego dnia szarego grudnia, słuchając smooth jazzu. Przymierza szmaragdowozieloną sukienkę. W lustrze za plecami, na biurku, w tym samym miejscu co zawsze, widzi zdjęcie, na którym jest ona przed swoim plakatem z akcji antysmogowej, uśmiechnięta szeroko sponad zwoju pomarańczowego szala, który sięga prawie ust, i próbująca okiełznać palcami grzywkę, zabawnie postawioną przez wiatr. Lubi siebie na tym zdjęciu. Poprzednie, to z dyplomem, schowała.
Sukienka układa się nieźle. „Jeszcze buty … najlepsze byłyby szpilki, ale szpilki źle mi się kojarzą, zresztą i tak przecież nie mam, co ja … – galopują jej myśli – włożę te małe czarne … nigdy nie chodziłam w szpilkach, z wyjątkiem … wtedy… nienawidzę szpilek – mruczy do siebie i podsumowuje całość ostatnim spojrzeniem w lustro: „może być”. Zdejmuje wszystko, by z powrotem włożyć dres. Do sylwestrowego wieczoru jeszcze pół dnia.
Hol tonie w płaszczach i kurtkach. Ktoś zawiesił jaskrawo zieloną puchówkę na masywnej ramie portretu pradziadka, wąsatego mężczyzny w granatowym mundurze ze szkarłatnym kołnierzem i wyłogami. Dwa ciężkie fotele przywalone są okryciami gości i trudno dostrzec, że mają tapicerkę dobraną pod kolor munduru pradziadka. Niewielki stolik na krzywych nóżkach ledwo dźwiga wazon wypełniony bez litości kwiatami, które dostała Zofia od co bardziej eleganckich gości. Ebonitowy telefon, relikt dawno minionej epoki telekomunikacyjnej, tonie na komodzie w kolorowym chaosie szalików, beretów i czapek.
Co jakiś czas ktoś wpada do holu, wystukując obcasami staccato w poszukiwaniu łazienki. Jest po północy. W powietrzu mieszają się zapachy i dźwięki. Szalona muzyka coraz częściej ustępuje wolniejszym rytmom. Zofia i Cezary tanecznym ruchem wynurzają się z półmroku salonu do holu. Kołyszą się przytuleni, zagarniając stopami zwoje kolorowych serpentyn, a te z szelestem posuwają się wraz z nimi.
– Zo – zaczyna Cezary i przerywa.
Patrzy na Zofię, jakby ją dopiero co zobaczył i chciał znaleźć nazwę dla koloru jej tęczówek, zapamiętać wypukłość policzków, kształt podbródka.
– Wieki nie mówiłeś do mnie Zo – zauważa Zofia, unosząc krótkim drgnieniem kąciki ust i mrużąc oczy.
– Zo – zaczyna znów Cezary, ale zamiast wyrzucić to, co tkwi mu krtani, sięga w stronę bukietu i wyszarpuje z niego białą różę. Schyla się jeszcze i błyskawicznym ruchem z kłębu serpentyn wyrywa jedną. Jest niebieska. Zofia nieruchomo patrzy, jak Cezary okręca różę niebieskim paskiem papieru. I kiedy kwiat sunie w jej stronę, milcząco przejmuje go dwoma palcami.
– Wspaniały wieczór, dziękuję ci – mówi Cezary i wygląda, jakby naprawdę tylko to chciał powiedzieć.
Powolnym i miękkim ruchem Zofia wtula się w ramię Cezarego. Oczy ma szeroko otwarte. Ani drgnie. „Niech jego tajemnica pozostanie moją – myśli. Odrobina tajemnicy to dobra rzecz”.
Przed Zofią siedzi Ewelina i Lara Croft. Są w Café Verde. Ewelina kołysze na czubku stopy czerwoną szpilkę. Lara Croft zjada bitą śmietanę, wodzi wzrokiem dookoła i oblizuje usta. Mówią coś, ale Zofia nie rozumie, jest zirytowana panującym hałasem. Ewelina zbliża się do Lary Croft i przez chwilę jej twarz przenika twarz Lary. Lara wyciąga rękę w stronę Eweliny, przysuwa ją do siebie, czerwony but płynie pod stołem, jakby porwał go strumień powietrza, teraz już nie ma dwóch, jest jedna postać Lary, która ma cętkowana marynarkę Eweliny, postać wstaje i ponad stołem pochyla się nad Zofią. Zofia cofa krzesło, ale hybryda siada jej na kolanach, a potem nagle odpływa i pojawia się za szybą Café Verde, wachluje powietrze dłonią, na którą nawinięta jest niebieska serpentyna. Ktoś woła Zofię, ona podrywa się, frunie nad stolikami w stronę postaci, nagle czuje chłodny dotyk szyby i spada na ziemię.
– Zo, goście wychodzą, Zo, obudź się, trzeba się pożegnać.
*) Octavio Paz, „Podwójny płomień”