Chleb na zakwasie
Alicja G
Alicja G
Chleb na zakwasie
Kiedy zamieszkałam tutaj ponad dwadzieścia lat temu, wiadome było, że to moje miejsce na resztę życia, trzeba więc było się z nim oswoić. Dzisiaj wiem, że oswajanie nigdy się nie kończy.
Dębniki od początku wymykały mi się z rąk. Ledwie przyzwyczaiłam się do sklepu z „panią z oczami” - ten identyfikator otrzymał z powodu ekspedientki w egipskim makijażu – sklep zniknął, zamieniając się w pustostan czekający na lepsze czasy. Ledwie poznałam zwyczaje sklepu mięsnego, on zamienił się w sklep nabiałowy. Albo puste dotąd witryny wypełniały się treścią.
Jedynie „czerwony sklepik”, nazywany tak w moim domu, bo miał czerwoną futrynę, pozwolił nawiązać ze sobą sentymentalny kontakt. Czas płynął, siwiałam ja, siwiała właścicielka sklepiku. Moje dzieci rosły i jej dzieci rosły. Jej matka zamieniła się w staruszkę. Zupełnie jak moja. Aż pewnego dnia czerwony sklepik też zniknął. Zanim to nastąpiło obserwowałam jego upadanie. Podczas, gdy on ginął w oczach, inne rozkwitały w sąsiedztwie. Kiedy czerwona futryna od nieużywania pokrywała się kurzem i liszajami odpadającego lakieru, obok montowano barwne szyldy i jasne oświetlenia. Płynnie przeniosłam swoje przyzwyczajenia do nowych wnętrz, nowych ludzi.
Z czasem i czerwony sklepik otrzymał nową twarz. Mało powiedzieć: twarz. On otrzymał nową osobowość, nowe życie nawet, a tak naprawdę chciałoby się powiedzieć, że ślad po nim nie pozostał. Stał się kultową piekarnią, która piekła chleby-limuzyny. Przez kilka lat ustawiały się tam długie kolejki milenialsów. Sam fakt istnienia kolejki wyróżniał piekarnię z otoczenia. Wyróżniały ją też dni pracy: poniedziałek, wtorek - zamknięta, czynna za to w niedzielę. W przeciągu dwóch lat kupowałam tam trzy razy. Z trudem przychodziło mi zaakceptowanie ceny chleba co do zasady. Chleb to powszedniość i powszechność. Dysonans poznawczy – powiedziałby milenials z kolejki, gdyby go odczuwał.
Ekskluzywna piekarnia nie zagrzała tu miejsca, zniknęła. Odrodziła się po drugiej stronie Wisły.
Znikali też ludzie. Był weterynarz, który robił pedicure mojej papudze. To było tak, jakby zabrał moją papugę ze sobą, bo odeszli w jednym czasie. Właścicielka pralni odeszła, zaskakując mnie tym do łez. Inni odeszli tylko na emeryturę, więc: była prasowalnia – nie ma prasowalni; była fryzjerka i jej salon – nie ma niczego, tylko opustoszałe miejsce z ciemnymi witrynami, w których wiszą oberwane żaluzje, a zielsko wybija ze szczelin chodnika i sterczy przed zatrzaśniętymi drzwiami nietknięte, choć obok pielęgnuje się trawniki. W końcu ktoś to kupi, rozmyślałam. Co tu będzie? Parę numerów dalej – działka. Była pustką od kiedy straciła status ogrodu przynależnego do willi z 1912 roku. Z dnia na dzień zamieniła się w plac budowy.
Miejsce stale się aktualizuje. Ma być eko, jest eko: ekopralnia, ekosklep, ekożywność w barze wege. Ma być modnie, jest modnie: barber zamiast fryzjer męski, lody rzemieślnicze zamiast po prostu lody, fabryka zdjęć zamiast fotograf.
Idę na Rynek Dębnicki. Mijam odnowione kamieniczki. Ładnie tu.
Przystanek autobusowy dyskretnie pulsuje ludźmi i nadjeżdżającymi w regularnych odstępach czasu autobusami. Ludzie gromadzą się, podjeżdża autobus, ludzie znikają w jego wnętrzu, a ci którzy wysiedli - gromadnie przekraczają przejście dla pieszych i znikają za narożnikiem kamienicy. Jedna, dwie osoby zasilają niewielki ruch kupujących na placu targowym. Zatrzymują się przed straganami, patrzą na skrzynki wypełnione owocami i warzywami. Kupują. Autobus okrąża plac i znika w perspektywie wyprowadzającej go ulicy.
To zmiany i przepływy w minutowej skali.
Stoję w krótkiej kolejce do stoiska, które prowadzi rodzina z Armenii. Kiedyś w tym samym miejscu handlowali kupcy żydowscy, rybacy znad Wisły sprzedawali ryby, przy wozach stali chłopi z nieodległych pól, na których dziś stoją domy, a przeszłość tych miejsc zamknęła się w nazwach ulic: Zagrody, Rolna.
– Proszę cztery buraki – mówię do sprzedającego mężczyzny o ciemnych oczach i krępej sylwetce.
– Buraćki podłuźne, czi okrągłe – pyta z chłopięcym zaśpiewem.
– Z wolnego wybiegu – żartuję, bo wiem, że już dobrze zna polski.
Za moim ramieniem słyszę kobietę, która po ukraińsku pyta o cenę winogron. Ciekawość każe mi się odwrócić i popatrzeć na właścicielkę głosu. Obracam się. To dziewczyna, która przede mną brała pieniądze z bankomatu, a wcześniej wyprzedziła mnie w przejściu podziemnym. Od teraz znam jej głos.
Znów przyjechał autobus. Wysypało się z niego kilka osób i spłoszyło gołębie, które przy studni z pompą piły wodę z kałuży. Dwie osoby znów przed bankomatem. Samochody okrążają Rynek i wyciekają z okrężnego ruchu na każdym narożniku. Plac targowy jest w oku tego cyklonu.
Z burakami w torbie idę do stoiska po drugiej stronie ulicy. Dopiero teraz zauważam, że zniknęły ruderalne zabudowania na tyłach straganu. Odsłoniło się zielone wnętrze całego kwartału kamienic, widać odległe balkony, mury oficyn.Plac otworzył się na nową przestrzeń, albo przeciwnie: zamknięta dotąd przestrzeń otwarła się na świat.
– Przynajmniej nie będzie zagrożenia pożarem – mówi mi kobieta zza lady kiosku zaadaptowanego do handlu – przesiadywali tam bezdomni i palili ogniska.
Westchnęła. – Pewnie znowu jakieś apartamenty wystawią.
– To źle, czy dobrze? – pytam, grzebiąc w pomidorach.
– No nie wiem, może by jakiś park zrobili raczej.
Ja też nie wiem, ale stary kiosk na pewno nie pasuje do żadnego wyobrażenia przyszłości.
– Ale jak będzie dom, będą nowi ludzie, przyjdą na plac, będą kupować – mówię i podaję wybrane pomidory – oswoimy się z tym.
Przez niewielki rynek płynie strumień spraw małych i dużych. To ten sam strumień, który podmienił mi czerwony sklepik. Który odrestaurował elewacje domów. Który zabudował uprawne pola wiek temu. Jego źródłem jest wyobraźnia ludzi. Kiedy mnie już nie będzie, zmiany nadal będą zachodzić. Nie umiem sobie ich wyobrazić, tak samo jak ludzie z wyblakłych zdjęć nie śnili, że tafle szyb zastąpią ściany, ani że zjedzenie chleba zrobionego na zakwasie może być luksusem.