Pętla
Alicja Görlich
Alicja Görlich
Najbardziej lubiła studentów. Byli jak motyle, trzepotali, trzepotali, przemijali. Ciągła przemiana pokoleń. Motyle dzieci, które na jej oczach rozwijały barwy i ćwiczyły lot. Tego popołudnia, opuszczając po raz ostatni gmach instytutu, w którymi pracowała trzydzieści lat, nie miała uczucia, że będzie za kimkolwiek tęsknić. Może tylko za motylami.
Odchodziła bez żalu, bez melancholii.
Odchodziła, bo zakończyła kolejny etap życia.
Jedynie to, co niosła w torebce, co zdarzyło się w przedostatniej godzinie, powodowało, że nie tak łatwo ten rozdział zamknie.
Szła do przystanku tramwajowego. Jednocześnie chciała, by, jak w snach, oddalał się od niej. Chciała przytrzymać chwilę, pobyć w tym intermezzo pomiędzy czymś definitywnie zamkniętym, a czymś jeszcze nie otwartym. Chciała, by ten sierpniowy, upalny dzień minął dopiero wtedy, gdy ona tego zechce.
Spróbowała więc tę popołudniową godzinę przynajmniej oszukać. Zamiast wsiąść do tramwaju i pojechać do miasta, poszła pod prąd, w stronę pętli, do początku, by cofnąć czas przynajmniej o kilometr. Szła nowiutkim chodnikiem. Po bokach kwitły ślazy i cykorie, niedobitki dzikich łąk, którymi jeszcze niedawno były te strony, dziś porosłe młodym miastem. Słońce na wysokości twarzy oślepiało wyzywająco, gotowe do konfrontacji z burą chmurą nadciagającą z przeciwnej strony nieba.
Założyłaby ciemne okulary, gdyby nie musiała po nie sięgnąć na dno torebki, a tam było to małe pudełeczko, z którym, póki co, nie chciała się spotkać.
Profesor nie wiedział, że ona odchodzi. Nie wykonała żadnego ruchu, by mógł się o tym dowiedzieć. Nie zależało jej. Gdyby częściej bywał w zakładzie, może byłaby okazja, ale odkąd skończył osiemdziesiąt lat, w zakładzie pojawiał się rzadko, więc okazja się nie nadarzyła.
Tego popołudnia, jednego z trzech ostatnich, przyklejona do monitora, skrupulatnie zacierała ślady wszelkich relacji ze służbowym komputerem. Odkrywała zapomniane pliki Excela, zachowane z nadzieją, że może część z nich jeszcze się przyda. Nie przydały się. Delete. Znajdowała zdjęcia z tak zwanych niezobowiązujących spotkań zespołu, które miały uzdrowić atmosferę, wprowadzić niemal rodzinne więzi, albo objawić ludzką twarz kolegi, którego na co dzień chętnie utopiłoby się w probówce. Nie uzdrowiły. Nie objawiły. Delete. Potknęła się też o listy marzeń o aparaturze, która, gdyby stała w laboratorium, to … nie, nie, „zaszczytne grono noblistów” nikomu nie groziło. Delete.
Sprawdzała wszystkie zakamarki, aby nie pozostała ani drobinka jej osoby, żadna spinka do włosów gdzieś w tyle szuflady, a już na pewno schodzone buty pod kaloryferem, żaden zeszyt czy zapomniany kalendarz, żadna myśl zapisana na strzępie papieru. Żadnych trupów w szafie, zapisu wzlotów i upadków. Żadnych kocich łapek odbitych w betonie. Nie dopuszczała możliwości odkryć: o patrzcie – notes Teresy, zostawiła, o, to chyba Teresy, wyrzucamy, zostawiamy, kto chce.
Nic. Białość. Pusto.
Usłyszała człapiące kroki i zdziwiony głos: pani jest? mogę wejść? Tak, jestem, panie profesorze, dzień dobry, proszę usiąść.
Przysunął sobie krzesło i ciężko usiadł, założył nogę na nogę, oparł się wygodnie, co zapowiadało dłuższą rozmowę. Zaczął od pytania o Zuzkę. Jak zwykle, pytanie-lodołamacz, rytuał, by osłabić chłód, którym dawno odgrodziła się od swojego byłego szefa.
Dwadzieścia cztery lata temu z zagranicy gratulował jej urodzenia Zuzki. To pięknie, pisał, kobiety powinny rodzić dzieci. Kropka. Był miły, ale w jej przekonaniu mógłby się powstrzymać z tym komentarzem. Drażniło ją postrzeganie jej w pracy jako matkę, a nie jako zdolną absolwentkę nowoczesnych studiów z bardzo dobrym dyplomem. Paternalistyczny ton, ręka kładziona na ramieniu jakby chciał uciszyć lub posadzić, był codziennością. Spodziewała się nawet, że kiedyś na końcu zdania zacznie dorzucać: „dziecko moje drogie”. Profesor otaczał się kobietami, ale zatrudniał je do prac poniżej ich możliwości. Powtarzał, że lubi pracować z płcią piękną, czytaj: osobami uległymi, miękkimi, oddanymi. Wszystkie, które go w porę przejrzały, odeszły – pomyślała.
Za jej plecami zadudniło. Tramwaj? Obejrzała się odruchowo. Nie tramwaj. Szła burza. Ciężka, ciemna kołdra rozłożyła się nad miastem, widać było ciemne smugi oberwanych chmur. Ale tu popołudnie stało, rozdawało pogodne minuty. Jedynie słońce świeciło podejrzanie ostro. Przyspieszyła, bo chmura ścigała się z nią w marszu na zachód, a do pętli było jeszcze z dziesięć minut.
Profesor był jedyną w jej życiu osobą, wobec której miała tak trwale mieszane uczucia. Nie lubiła go, ale szanowała. Uświadomiła sobie to wyraźniej, gdy profesor odszedł na emeryturę. Jego miejsce w obszernym gabinecie zajęła Krycha. Lubiła ją, ale na tym miejscu, w porównaniu z profesorem, czegoś Kryśce brakowało. Profesor nawet gdy obrażał ludzi, robił to jakoś – szukała właściwego porównania, wodząc wzrokiem wzdłuż świeżo ułożonego krawężnika – perfekcyjnie, jak cięcie szablą. Budził tym uczucia nienawiści i podziwu jednocześnie. Jak wtedy, gdy wyrzucił za drzwi bukiet kwiatów. To był szok. Chcieli podkreślić jakąś okrągłą rocznicę. Pamięta frunące korytarzem róże, pamięta trzaśnięcie drzwiami, pamięta, jak po tym incydencie pobiegła roztrzęsiona do przyjaciółki dwa piętra wyżej i powtarzała w kółko „to niewiarygodne, że tak można, on to naprawdę zrobił, on rzucił w nas bukietem!”
Odruchowo pokręciła głową w nieprzemijającym niedowierzaniu i wsiadła do tramwaju. To najdłuższa linia w mieście. Pięćdziesiąt pięć minut jazdy od pętli do pętli. Dzień w dzień, przez trzydzieści lat zażywała tramwajowego spa: relaksu przez kolebanie, akupresury torbami, plecakami i tej szczególnej aromaterapii. Rozejrzała się: była jednym z kilku zaledwie pasażerów. To już ostatni raz. Usiadła przy oknie. Jak w kinie, pomyślała, kiedy wielkie krople letniej ulewy pojedynczymi strużkami zaczęły spłukiwać kurz z szyby, brakowało tylko Adagio na wiolonczelę w tle.
Może trudno w to uwierzyć, ale opresyjność charakteru profesora była dla niej formująca. On zachowywał się w sposób, który nakazywał jej stawać do walki, przegranej wprawdzie już na starcie, ale nie odbierającej satysfakcji. Drobne, uszczypliwe dialogi dodawały się do siebie, budując dystans, jednocześnie w przewrotny sposób napędzając jej wewnętrzny generator.
– A co to, nie uczyli was na tym elitarnym kierunku robić szklanych igieł? – przypomniała sobie scenę sprzed wielu lat. Profesor patrzył pogardliwie, jak łamała raz po raz cienkie, niemal niewidoczne szklane nitki.
- Nie uczyli, za to nauczyli czegoś innego, jak pan dobrze wie – odcinała się, nie wchodząc nigdy w szczegóły.
Zaraz przyszło kolejne wspomnienie.
– Do czego to? – zapytał kiedyś z szyderczym grymasem, machając jej przed nosem nieprzydatnym już na pierwszy rzut oka statywem, a ona, w ulubiony sposób - z przymrużonymi oczami, odparowała: do niczego. Zgodnie zresztą z prawdą, bo dobrze wiedziała, że został kupiony tylko dlatego, że może się przydać, a pieniądze trzeba było wydać, bo takie były czasy.
Deszcz lał już na całego. Chlapał spódnice i pokrywał mokrym kurzem bose stopy w sandałkach, męskie koszule poprzylepiał do pleców. W wiatach tramwajowych tłoczyli się przechodnie w przemoczonych ubraniach. Parasole nielicznych pesymistów, zawsze gotowych na ulewę w środku słonecznego dnia, sunęły chodnikami, albo, ociekające wodą, wciskały się do tramwaju, dodając jeszcze jedną usługę do komunikacyjnego spa. Siedziała przyklejona ramieniem do coraz chłodniejszej szyby, patrzyła, jak świat spływa świeżą akwarelą.
Profesor zapytał o Zuzkę, więc opowiadała o Zuzce. Nie bez przyjemności zresztą. Potem rozmowa zeszła na uprawę ogródka, na domek letni i inne drobne sprawy, toczyła się gładko i serdecznie, ale ona jak zawsze była czujna i nieufna, ani sekundy na spocznij. Może dzięki temu jej reakcje były szybkie, celne i dowcipne. Widziała, że profesor to docenia. Błysk za błysk.
– Ciężko mi się chodzi pod górę – skwitował opowieść o jesieni życia i o domku w Beskidach.
Wstał, zasunął krzesło i zgarbiony poszurał w stronę drzwi. Nie powiedział do widzenia. Obserwowała jego kroki. Chciała zapamiętać ten ostatni. Nie była pewna, wie, czy nie wie, że ona odchodzi? Naszedł ją o dziwnej porze. Powiedziałby coś chyba. Chyba. Chociaż … czasem lepiej, żeby nic nie mówił. Ale to nie jest zwykła chwila, przekonywała siebie. Kiedy widzisz już tylko czyjeś plecy po raz ostatni, to ta chwila jest niemal wzniosła, więc pominąć ją milczeniem? Kiedy Profesor był w drzwiach, wykipiała.
– Od przyszłego tygodnia nie będzie mnie tutaj. Odchodzę na emeryturę.
Profesor zatrzymał się i odwrócił wolno. Stał dobrą chwilę zgarbiony i pochylony nad czubkami butów, a ona prawie nie oddychała. Bezwiednie głaskała blat biurka i czekała. Wstała, jakby chciała wypełnić sobą puste sekundy.
– Od kiedy? – zapytał, nie podnosząc wzroku.
– Od poniedziałku.
Cisza.
Wykonał ruch ramionami w stronę korytarza, jakby zdecydował, że jednak wychodzi, ale znów się zatrzymał. Wolno odwrócił się w jej stronę.
– Bardzo mi przykro – zaczął z namysłem i zrobił pauzę – że nie umiałem pani wykorzystać, pani potencjału, to mam na myśli. Wie pani, zatrudniłem kilkoro niewłaściwych ludzi. Ludzi, którzy mnie zawiedli, choć na początku wydawało mi się … - zamilkł znów - … brakło mi intuicji w tych sprawach, potem już nic się nie dało zrobić, tylko błędy.
– Na szczęście w pracach badawczych intuicja pana nie odstępowała – odpowiedziała tak, bo nic lepszego nie przyszło jej do głowy. Próbowała wynagrodzić mu zaskakującą szczerość. Nie uważała za stosowne rozwijanie tematu paru kolegów, z którymi musiała pracować, i którzy tylko pogłębiali jej frustrację. Nie wytrzymała jednak.
– Wiem, że tytułów naukowych nie dostaje się za dobre wychowanie, ale, panie profesorze, to smętny wizerunek uniwersytetu.
Zawiesiła głos na moment, wiedziała, że profesor dobrze rozumie, o czym ona mówi. Uwalniając go od odpowiedzi, zmieniła temat:
– A jeśli chodzi o mnie … panie profesorze, do tanga trzeba dwojga. Nie byłam dość ofensywna we własnej sprawie.
To była uczciwa odpowiedź. Profesorskie poczucie winy brzmiało prawdziwie, ale ona doskonale znała swoje miejsce w szeregu. Najlepszym więc wyjściem było podzielenie odpowiedzialności na pół.
– Naprawdę, panie profesorze, trzeba dwojga.
– Tak, tak. To… więc… do widzenia pani – powiedział - do widzenia, żegnam panią.
Nie obrócił się w jej stronę, nie podniósł wzroku. Wyszedł.
On wyszedł, ona wyjdzie za moment, potem jeszcze dwa dni, ale jego na pewno już nie spotka. Właściwie dlaczego sama mu wcześniej nie powiedziała? Choćby mailem. Trzydzieści lat, dziwnych, ale jednak trzydzieści. Więź jak z jeżem, ale więź. Nie przeszłam siebie, pomyślała ze wstydem.
Trzydzieści lat myk, myk. I koniec. Więc żadnych chórów, spadających kamieni, znaków z nieba? A wręcz przeciwnie - dotkliwa zwyczajność: przekazanie protokołów doświadczeń, kontaktów do firm biotechnologicznych, dokumentów BHP, sprawdzenie laboratorium, hodowli zwierząt, czy wszystko jest we właściwym miejscu, sprawne i czyste. Nie dzwoniły dzwony, nie zebrał się klaszczący tłum, kiedy ona robiła to po raz ostatni w swoim życiu.
Tramwaj zadudnił na krzyżujących się torach. Stanął na kolejnym przystanku. Mokre parasole zdążyły ocieknąć z wody, koszule na męskich plecach przeschły. Było duszno i wilgotno. Chwała bogu, że przez parę minut drzwi będą otwarte, pomyślała. Z ulicy dochodziło mlaskanie kół samochodów, jakby zlizywały płynącą po asfalcie deszczówkę. Nie zwracała uwagi na wymieniających się pasażerów. Popatrzyła na zegarek. Jeszcze pół godziny.
W folwarku profesora spędziła piętnaście lat. Nie chciałaby powiedzieć, że straconych, ale satysfakcji zawodowej miała niewiele. Drugie piętnaście – to była zupełna wolta. Jak przez piętnaście lat nic się nie działo, tak pewnego dnia świat przyspieszył. To był pociąg, który sama rozpędziła i do niego wskoczyła.
Profesor był wtedy u progu emerytury. Zgasł mu zapał do prowadzenia zespołu. Każdy coś sobie dłubał, nie rozmawiało się, dominowali przeciętni, ambitni odeszli, pojawiły się afery i nieporozumienia. W kraju wschodziła gospodarka rynkowa. Za oknem działy się rzeczy historyczne, w instytucie wręcz przeciwnie. W jej przekonaniu był to początek końca zakładu. Pomyślała, że odejdzie. Ale przestrzeń pomiędzy pomyśleć a zrobić była trudna do pokonania. Potrzebny był wstrząs, wybuch, cięcie, cokolwiek, co zmusiłoby ją do podjęcia kroków.
Samospełniające się życzenie? Proszę bardzo, zamówienie złożone.
Któregoś dnia profesor przyszedł do jej pokoju obok laboratorium, usiadł, założył nogę na nogę i milczał. Patrzył chwilę przez okno, poruszał głową, jak żółw, który właśnie się obudził.
– Muszę kogoś zwolnić – powiedział nie wychodząc z roli żółwia.
I cisza.
– Tak? – zapytała ostrożnie.
– Na ostatniej radzie zapadła decyzja o redukcji.
Milczała i czekała na dalszy ciąg. Gdyby coś przeczuwała, może wstałaby i wyszła, może strąciłaby cenną aparaturę, może za oknem zobaczyłaby, że ktoś kogoś dźga nożem w parkowych krzakach, niechby zdarzyło się cokolwiek, byle zamysł profesora się rozproszył i nigdy więcej nie poskładał. Ale ona siedziała nieruchomo, jakby miała wysłuchać wyroku w nie swojej sprawie.
– Zdecydowałem, że zwolnię panią.
Równie dobrze mógłby powiedzieć, że teraz się potnie i ona będzie na to patrzeć. W oczach miał lęk i niepewność. Milczała, bo nie rozumiała. Taki scenariusz wydawał się abstrakcją.
– Bo proszę pani – profesor nabrał dużo powietrza, aby wygłosić jednym tchem to, co zaplanował – kogo ja mam zwolnić? No kogo? Samotną matkę? Kalekę? Matkę niepełnosprawnego dziecka? Albo tę z depresją?
Żółwia na fotelu już dawno nie było. Był parskający nosorożec.
Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że w tym miejscu otoczona jest nieszczęśliwymi ludźmi. Tak! Tylko ona jest zdrowa, ma kompletną, zdrową rodzinę, zadowolona wraca do domu i zadowolona tu przychodzi. Jest uśmiechnięta, bo przecież jej się udało: ma męża! – komiczny zarzut Sabinki, koleżanki, która nigdy męża nie miała, i szlochała w mankiet, że jak się ma męża, to w życiu wszystko idzie gładziutko. Ludzie, gdzie ja żyję? Jak nazywa się świat, gdzie udane życie - co jest i tak względnym pojęciem, dobrze to wiedziała – jest kryterium selekcji pracownika, świat, w którym rozlicza się kobietę za to, że ma szczęście mieć szczęście, bo posiadła sztukę życia. Czy ja komuś coś ukradłam? – pytała siebie.
To jeszcze nie było wszystko, co profesor miał w zanadrzu.
– Pani ma zaradnego męża, on pani pomoże znaleźć pracę.
Jakby usłyszała Sabinkę.
Nic nie odpowiedziała. Patrzyła przed siebie .
Profesor gwałtownie wstał, szurnął krzesłem i nie czekając na odpowiedź, wyszedł.
Uważana była za osobę zrównoważoną, ale dobrze wiedziała, że w głowie jest ostatnią kłótnicą, bezczelną arogantką, ciętą krytykantką. Myślała pełnymi zdaniami, jej głowę zaludniały metafory, ten sok z emocji. Wszystkich miała porozstawianych po kątach, a argumenty uporządkowane. Za to na twarzy kładła lekki uśmiech, jak serwetę na zniszczonym stole. Nie znała swojego spojrzenia, może i dobrze, może spłonęłaby pewnego razu jak warszawski Bazyliszek, ale przeczuwała, że czasem była to samowyzwalająca się broń.
Próbowała zrozumieć, co się zdarzyło. Z zakamarków jej umysłu zaczęły wyłazić małe potworki: za i przeciw. Adrenalina, jak napalm, wyganiała je z kanałów, a one ustawiały się w grupy. Póki żyją, trzeba ich użyć, pomyślała wtedy i wybiegła z pokoju. Zapukała energicznie do drzwi profesorskiego gabinetu. I to była właściwa decyzja. Nigdy jej nie żałowała.
Do dziś ma w uszach niskie, wznoszące się „taaak?”, które zezwoliło na wejście. Profesor siedział bokiem, wsparty łokciem o blat biurka. W tej pozycji chwilę temu najpewniej patrzył w okno.
– Chciałabym się dowiedzieć, czy ma pan inne argumenty, by mnie zwalniać – zaczęła już w drzwiach. – Bo te, które pan podał, są poniżej pasa. Proszę mi wyliczyć, czego nie umiem, czego nie robię, co lekceważę. Przynajmniej jeden merytoryczny argument!
Dobrze wiedziała, że argumentu nie będzie. Zawsze starała się wychodzić do przodu, choćby z nudów: uczyła się nowych rzeczy chętnie i szybko, miewała sprytne pomysły, które zresztą miło komentował, chodziła na wykłady – nieobowiązkowe, czytała literaturę naukową i szukała na własną rękę podpowiedzi w rozwiązywaniu problemów laboratoryjnych. W gruncie rzeczy przecież to oczywiste w instytucji , gdzie uprawia się naukę. Radziła sobie. W końcu wyniki jej prac były publikowane, nawet jakieś nagrody dostawali, a więc nie była tak bardzo niepotrzebna.
– Pani ma wiele nieobecności, bo ma pani małe dziecko.
Jest pytanie, jest odpowiedź! Małe dziecko. To, co było przedmiotem zachwytu kiedyś, dzisiaj okazało się winą. Zuzka nie chorowała więcej niż przeciętny przedszkolak. Była zresztą niania, więc nieobecności sprowadzały się do paru dni na początku chorowania. Feministką nie była, ani nie jest, ale w tamtej chwili przystąpiłaby do nich jednym susem.
– Nie sądzę, aby moje krótkie nieobecności wpływały na rytm pracy w zakładzie. W tym zakładzie w ogóle nie ma rytmu! – nagle wskoczyła na orbitę. Nie kontrolowała się. – Tutaj praca się snuje! Asystenci, ci faceci bez rodzin, przychodzą w południe i wychodzą na obiad, by wrócić wieczorem! Z nimi się nie da pracować! Ja jestem, ich nie ma. Nie na odwrót! Nie ma współpracy i harmonii, jakby się bali, że im coś zabiorę. Tu panuje nuda! Aby wycierać stoły w laboratorium nie trzeba kończyć studiów, a to w tym zakładzie się praktykuje! Tak, ma pan rację, nie jestem tu potrzebna. Tracę czas i energię. Nie mam tu po co być, bo tu nic się nie dzieje! Asystenci są leniwi i niezorganizowani. Co ja mówię, to pan ich nie zorganizował, pan, profesorze, nie panuje nad zakładem!
To była najdłuższa mowa obronno-oskarżycielska, najbardziej żarliwa, a może nawet jedyna taka w jej życiu. Popatrzyła na milczącego profesora, tym razem świadoma swego wzroku. I wyszła.
Ta scena często do niej powracała, zwłaszcza o trzeciej nad ranem.
Zdawało się, że sprawy potoczą się prędko. Ale nie! To zdarzenie nie miało zakończenia jak źle rozpoczęte, porzucone zdanie bez kropki. Nikt jej nie zwolnił. Tak, jakby po spięciu wymieniono żarówkę i światło wróciło. Było to jednak kiepskie światło.
Po pół roku zwolniła się sama.
Oświecenie spłynęło na nią w samolocie do Chicago, dokąd leciała razem z mężem, który gdyby ją porzucił, zamiast zabierać w podróże, wtedy nikt nie ośmieliłby się jej zwolnić, byłaby po właściwej stronie listy. Dziesięć kilometrów nad Ziemią postawiła wreszcie kropkę na końcu tego długiego zdania, w którym znalazła właściwe dopełnienia, okoliczniki i wyczerpała możliwości składni. Uważała, że było to zaiste boskie oświecenie, tak uważała, choć z Bogiem było jej nie po drodze. Chyba znalazłam się w zasięgu Nieustającego w Pomocy – myślała – nierychliwie, ale natchnął, widać na jego listach jestem po dobrej stronie.
Odeszła z zakładu. Profesor przyjął rezygnację z kamienną twarzą.
Odeszła niedaleko, bo parę pięter niżej, do Krychy, którą poznała bliżej na uniwersyteckim kursie angielskiego. Krycha Pająk była pracowita i sprawna w układaniu naukowych puzzli. Przymierzała się już do tytułu profesorskiego. Miała niezły dorobek, otrzymała grant, zorganizowała nową pracownię. Potrzebowała kogoś na stałe do pachnącego świeżością laboratorium.
W jakiś czas po odejściu spotkała profesora na schodach. Chłodno zapytał, jak jej leci, i właściwie kim jest ta pani, do której odeszła, ta pani docent jak-jej-tam, Pa-jąk? He, he – zarechotał.
Bez rechotu rozmowa nie byłaby rozmową.
O co mu chodzi? To nie jest instytut-gigant, tutaj znają się wszyscy, mniej lub bardziej. Czyżby Krycha nie była dla niego dość atrakcyjna i nie zwracał na nią uwagi na posiedzeniach rady? Lubił ładne kobiety i mówił o tym bez pruderii, czasem w rubaszny i mało wyszukany sposób. Udaje? Szydzi? Nigdy nie była pewna jego intencji. Często zaskakiwał, a to pretensjami, a to podziwem, a to wylewnością w sprawach nieważnych. Zawsze balansował między żartem a kpiną, łatwo przechodził od ironii do prowokacji.
Uprzejmie wyjaśniła mu, kim jest docent Pająk. A jak jej leci? Dobrze, dziękuję. Nie będzie mu przecież mówić, że tylko parę pięter niżej, a świat jakżeż inny. Że ma to, co najważniejsze: kredyt zaufania, który otwarła dla niej Krycha. Że przerabia przyspieszony kurs dojrzewania do samodzielności, do poczucia podmiotowości. Nowe tematy, nowe narzędzia. Krótko mówiąc: dostała skrzydeł.
Ale prawdziwa wolta była dopiero przed nią.
Tramwaj sumiennie przemierzał miasto. Minione sprawy przejęły władzę nad czasem teraźniejszym, odcinając jej kontakt zmysłowy z rzeczywistością. Dopiero szarpnięcie wagonu z powodu wiszącej na włosku kolizji z czymś tam z przodu, wyrwało ją z nieobecności. Ile myśli zostawiła na szarych parapetach mijanych kamienic, ile uczuć schowała w ciemne bramy, sypnęła gołębiom w ich zadziobane trawniki, tego nie wiedziałaby, gdyby ją o to zapytać.
Popatrzyła na zegarek, pięćdziesiąt pięć minut minęło dobrą chwilę temu. Tramwaj współpracował z nią. Ale nadal nie była gotowa na powrót do domu. Jeszcze nie poukładała się z nową sytuacją. To, co teraz ją wypełniało, a właściwie to, co zaległo na dnie torebki, potrzebowało więcej czasu niż najdłuższa linia w mieście.
Wysiadła. Pokręciła się po przystanku, przeszła na drugą stronę i wsiadła do tramwaju, który jechał tam, skąd właśnie przyjechała.
Gdyby ktoś obserwował ją tak, jak ona swoje muszki w hodowlanych kolbach, gdyby zliczał jej ruchy tak, jak ona zliczała nagłe trzepoty skrzydełek, musiałby, jak ona nie raz, odrzucić dzisiejszy wynik. Obiekt zawraca? Zachowanie niestatystyczne. Odrzucam.
A obiekt właśnie próbuje naciągnąć czas, wydziergać dla siebie małą pętelkę, na której chwilę sobie pobędzie .
Zajęła takie samo miejsce w półpustym wagonie i pozwoliła się wieźć z powrotem.
Po roku, kiedy już na dobre wsiąkła w nowe miejsce i zaczęła traktować je jak własne, Krycha wezwała ją do siebie. Zakomunikowała, że profesor złożył jej propozycję objęcia po nim kierownictwa zakładu.
– Twojego byłego zakładu! Czaisz? - Krycha z triumfem popatrzyła na Teresę.
Awans o trzy sufity, pomyślała wtedy z ironią, a głośno zapytała:
– I co? Przyjmujesz?
– Oczywiście. Jestem po habilitacji, bez zakładu i pracowników - poza tobą. Mam plany dydaktyczne i naukowe. Cóż lepszego mogło by mnie jeszcze spotkać. Teresa, to przyszło do mnie samo!
– Tak. Samo. Oczywiście – odsyknęła, bo to właśnie Krycha nie czaiła.
Patrzyła na ulicę. Wszystko wyglądało jak scenografia. Mokre miasto odbijało wielokrotnie światło powracającego słońca, rzucając odblaski nawet w najciemniejsze załamania murów, jakby reżyser sugerował, że za chwilę wyjdzie stamtąd najważniejszy bohater spektaklu, i wszystko się wyjaśni, a może wcale nie, ale ty, widzu, zastanawiaj się.
Zastanawiała się, ale była w innym teatrze. Jaką drogę przeszła myśl profesora od chwili, gdy uświadomił sobie istnienie pani docent jak-jej-tam-Pa-jąk, do chwili, gdy zdecydował, że właśnie ją, nie znaną mu docent Pająk, namaści na swoją następczynię? Czy wtedy, pośród wielu argumentów, które pewnie przewracał przez kilka nocy, był również i ten, który piętnaście lat później, przedwczoraj, zatrzymał go w drzwiach i kazał mu wykonać półobrót w moim kierunku?, zapytała siebie.
Ogarnął ją żal, ale zmieszał się ze zmokniętym tłumem na ulicy. Wszyscy tam wyglądali żałośnie.
– Co ja mam teraz zrobić? – zapytała Krychę.
– No nie wiem. Rób, co chcesz, ja wchodzę w to.
– Rozumiem cię. Też bym tak samo, ale co ja mam zrobić? Wracać tam? Jak syn marnotrawny, a raczej córka?
– Rób, co chcesz – bezwzględnie zabrzmiała odpowiedź Krychy. – Powiedz mi tylko, co to za zakład, czego można się spodziewać ze strony pracowników.
Tej roli nie mogła przyjmować. Składać zeznanie na temat swoich kolegów i koleżanek? Ma uprzedzać możliwe kłopoty z tymi gnuśnymi facetami, z tą komitywą przeciętniaków, tymi pomyłkami profesora?
Po dwóch dniach zdecydowała: wróci. Gdzieś głęboko czuła, że ten scenariusz powstał podczas bezsennych nocy starszego człowieka, i że nie może tego zignorować. Alternatywne rozwiązania jej nie satysfakcjonowały. Tylko to jedno miało sens. Przeczuwała, że powrót da siłę jej nowej pozycji.
Do starego-nowego miejsca wkroczyła wyprostowana, śmiała i triumfująca.
Tak to przetworzyła.
Profesor znów zaczął przychodzić do niej na pogaduszki. Jakby nigdy nic. Siadał, zakładał nogę na nogę, nie spieszył się, w końcu był emerytem, rozsiadał się w fotelu i zagajał.
Pewnego dnia przyszedł, nie usiadł, tylko zapatrzył się w okno. Słońce zalewało gorącem dachy, parzyło doniczki na parapecie, wypełniało ciepłem chłodne z natury laboratoryjne wnętrze. Podlewała wtedy rośliny omdlałe od nadmiaru lata. Miała na sobie krwistoczerwoną lnianą tunikę. Nagie ramiona i wysoko spięte włosy oznaczały, że jest lipiec i upał. Nagle poczuła profesorski palec, który grzbietem, lekko zsuwa się po jej ramieniu w stronę łokcia. Zanim zareagowała usłyszała:
– Ma pani piękną skórę.
Na sekundę znieruchomiała. Nie, nie będzie odgrywać roli nietykalnej. Każda gwałtowna reakcja nie udałaby się jej i tak. Bo co mogłaby zrobić, co powiedzieć? Że ją obraża? Bzdura. Nie obraża. Że jak śmie? Szarpnąć ramieniem i popatrzeć na niego złowrogo? Teatr. Nie powiedziała nic, uśmiechnęła się do niego lekko zażenowana i sięgnęła po przerzucony przez oparcie krzesła sprany, zmięty i pozbawiony połowy guzików fartuch. Profesor dorzucił „piękne lato” i wyszedł.
Krótko po tym zrobił jej wymówki. I to za co! Za coś, co zdarzyło się trzy lata temu! Nagle odbiło mu się czkawką coś, co najwyraźniej czekało na swój moment. Leżało sobie na dnie profesorskiej urażonej duszy i dopominało o sprawiedliwość. Chodziło o zamierzchłe, źle zrobione preparaty z nerki szczura. Rzecz w tym, że wtedy profesor je zaakceptował. Spokojnie mógł wymagać poprawienia pracy, nie byłoby to dziwne, a wręcz wskazane, a ona po prostu by to zrobiła. Ale nie, przemilczał. W odpowiedzi na te spóźnione zarzuty ona nie pozostawiła mu żadnych wątpliwości, że sam nie zadbał o jakość preparatu, tylko go przepuścił. Czyli miał jakiś swój pokrętny powód. Kropka. Powiedziała, a on wstał i wyszedł. Zawsze tak robił: unieważniał dyskusje i osoby, wychodząc. A ona czuła, że w ogóle nie chodziło o te preparaty, że był to odprysk czegoś, o czym nie miała pojęcia.
Myślała o nim jako człowieku sfrustrowanym i zmęczonym. Czasem myślała wściekle, a czasem ciepło, jak wtedy, gdy pewnego rana profesor zatrzymał się w drzwiach do laboratorium. Stała na kamiennym stole i ścierała kurz na półce ze szkłem. Nie ubrała fartucha, bo w ostatnim czystym wszystkie guziki po maglu były wtopione w płótno, nie było się jak zapiąć. Zeskoczyła z blatu.
– Dzień dobry, panie profesorze. Dziś wcześnie pan przyszedł.
– Wie pani, wcześnie się budzę ostatnio. A kiedy wstaję, mam zawroty głowy. Starość. Mam dziś kilka spotkań. Nie zimno pani? – zapytał i przejechał, jak kiedyś, zgiętym palcem po jej ramieniu, od brzegu krótkiego rękawa po łokieć.
Teresa odwróciła się gwałtownie. Nikogo w pobliżu nie było, więc zmrużywszy oczy, szepnęła:
– Panie profesorze, nie obawia się pan, że mogę polubić te wycieczki?
– Stary jestem, a pani jest miła.
– Naprawdę? A tak się staram, aby miłą nie być, dobrze pan wie.
– Ale pani to nie wychodzi. Mąż musi mieć z panią dobrze. Często się pani złości w domu?
– Nie, w każdym razie nie otwarcie.
– Ach taak – profesor pokiwał głową i popatrzył dookoła. – Dlaczego pani ściera kurz? Nie ma Małgosi?
Zaakcentowane pani słyszy do dziś.
– Nie ma i nie będzie. Odeszła.
Popatrzył na nią bez uśmiechu, jakby patrzył za okno. I wyszedł.
Dzisiejszego rana szła do pracy bez specjalnych uczuć. Może jednak nie do końca, bo jakieś zbłąkane uczucie kazało jej zamienić codziennie wkładane dżinsy na sukienkę.
Rozmazana, słoneczna łąka falująca w zakładkach materiału i żółte sandały oczekiwały czegoś więcej, upięła więc włosy w kok. O ósmej rano czuła się niemal wieczorowo.
Miała plan na ostatni dzień, ale trochę się zmienił, bo przyfrunęły motyle z tortem i kwiatami. Wzruszyła się, one zresztą też, ale pozwoliły sobie na to, wszak to pierwszy i ostatni raz.
Nie mogła jednak biesiadować zbyt długo. Na sam koniec zostawiła sobie pożegnanie z owadami w hodowli. Poszła tam.
Pomimo monotonnego szumu klimatyzacji, odbierała tylko ciszę. Owady nie wydawały dźwięków, za to truchtały chaotycznie po ściankach swoich szklanych domów. Poustawiała butelki na stole, aby ocenić stan hodowli. Niespodziewanie rozczulił ją ten widok. Dotknęła ją wreszcie świadomość, że naprawdę coś się kończy. Patrzyła na pobudzone, ruchliwe i towarzyskie stworzonka. Niektóre czyściły skrzydełka, inne uganiały za sobą, by odbyć miłosny rytuał. Wyśledziła też długi sznur muszych chłopców zakochanych w innych muszych chłopcach. Sunęły po pożywce niczym miniaturowe pociągi. Podglądała je zawsze z wyrozumiałością i poczuciem swojej boskiej nadrzędności.
Nagle rozsunęły się automatyczne drzwi i stanął w nich profesor. Zapytał, czy nie przeszkadza. Odłożyła buteleczkę z owadami i wstała zdumiona. Profesor miał dziwną minę. Wolnym, jakby lunatycznym krokiem podszedł do niej i objął ją. Zamarła. Nie miała ani szans, ani woli, aby się oprzeć. Usłyszała szloch. Poczuła dygot jego rąk. Ktoś wszedł do pracowni i szybko wyszedł. Unieruchomiona mocnym uściskiem nic nie widziała. Zapiekły ją oczy. Czuła się fatalnie. Ta melodramatyczna scena trwała może piętnaście sekund, może mniej. Profesor odsunął ją od siebie i wręczył jej małe pudełeczko. Nic nie mówił. A potem wyszedł. Drzwi miękko zasunęły się za nim i znowu były tylko owady. Oszołomiona, nie wiedziała, co ma dalej robić. Uniosła wieczko i zobaczyła naszyjnik. Był subtelny. Świecił dziesiątkiem kryształków skupionych w formę główki ostu.
Pobiegła za profesorem, ale zawróciła. Nie, nie będzie żadnych słów.
Stała chwilę na korytarzu. W całym budynku panowała letnia cisza, stopiona w jedno z zamkniętym, nieruchomym ciepłem. Za pół godziny mnie tu nie będzie, myślała, powietrze zamknie się za mną i koniec.
Zgarnęła pendrivy, a na nich wszystko, co chciała ze sobą unieść.
Wyszła z budynku.
Szum zasuwających się drzwi był ostatnim dźwiękiem instytutu.
Wsunęła rękę do torebki. Namacała prostopadłościan pudełeczka.
Tramwaj wiózł ją z powrotem w miejsce, z którego już raz dzisiaj odjechała, by więcej tu nie wracać. Przymknęła oczy, nieoczekiwanie smagnięta strzałą słońca, gdy tramwaj skręcił w stronę ostatniego przystanku przed pętlą. Plusz szarych chmur odchodził na zachód, odbarczony z deszczu, którym godzinę temu umył miasto. Szczelinami wąskimi jak cięcia żyletką wypuszczał jaskrawopomarańczowe światło. Gdyby światło było dźwiękiem, pomyślała, to prześwistywałoby przez chmury.
Gdy tramwaj zakręcał, spod przymrużonych powiek dostrzegła na chodniku kobietę, która pochylała się nad niebieskimi ostróżkami. Robiła im zdjęcie. Ubrana była w słoneczną, kwiecistą sukienkę i żółte sandały, włosy miała spięte w kok. Drobny, błyszczący klejnot zawieszony na jej szyi kołysał się nad smartfonem. Kiedy kobieta zobaczyła zmierzający do pętli tramwaj, poderwała się do biegu.
„…Modele sieci neuronowych nie sprawdzą się też w sytuacji, w której potrzebna jest interpretowalność wyniku. Nie występuje tutaj mechanizm obliczania istotności cech, który tłumaczy na ile dana cecha oddziałuje na zmienną objaśnianą. Ze względu na duży poziom generalizacji zmiennych wejściowych, jest to swego rodzaju „black box”, który zwraca aproksymowany wynik.”
(https://bulldogjob.pl/articles/1136-czym-jest-deep-learning-i-sieci-neuronowe)