Przezrocza
Wypadły z tekturowego pudełka i rozsypały się z grzechotem po podłodze. Pięciocentymetrowe kwadraty z szorstkiego plastiku w nieokreślonym, śmieciowym kolorze. W środku kwadratów – okienka, w okienkach - zatrzaśnięte pozytywowe klisze, na kliszach - życie w kolorach ORWO. Podnosiła je i pozwalała światłu przenikać przez przezroczystą błonę. Wpatrywała się w nie tak intensywnie, jak patrzy się w czyjąś twarz, by ją odgadnąć. W końcu zaczęła dostrzegać to, co - jak jej się wydawało - już dawno zaległo i skorodowało na peryferiach wspomnień.
Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Chwała Bogu, pomyślała. Nie chciała się rozklejać, a niewiele brakowało.
Przyszedł jej wnuk, młody człowiek 2.0, śmigłopalcy nastolatek z nieodłącznym smartfonem w dłoni.
Była przejęta, więc już w progu powiedziała mu, co znalazła.
– Zostań chwilę, muszę ci to pokazać. Pomóż mi podłączyć rzutnik. To jest rzutnik. Nie widziałeś nigdy?
Uprzejmie wyjął słuchawki z uszu.
– Zasłoń, skarbie, okna, musi być ciemniej. Siadaj. Patrz.
Na ścianie pojawił się prostokąt światła.
Fiat 125. Był spadem po moim bracie. Biały z czerwonymi drzwiami od strony kierowcy, bo w szrocie tylko takie były. Gdyby auto miało ręce, opadałyby mu ręce. Ale mogły mu opadać tylko szyby, więc opadały. Złodziej jednak na to nie wpadł, kiedy pewnej nocy rozbijał tę po prawej i kradł nam radio. Bardziej przezorni kierowcy co wieczór wymontowywali radia i zabierali do domu. Po prostu. Rano wkładali z powrotem. Nam się nie chciało. My wyjmowaliśmy akumulator, ale tylko w zimie.
Dlaczego nie kupiliśmy nowego? Mówisz o aucie? O akumulatorze! Był nie do kupienia! Po prostu!
Cud. Nie przechodził kontroli technicznej, więc ciągle miał nieaktualną rejestrację. A tu, bęc! Kontrola drogowa. Salut, dokumenty, milicjant opiera się o uchyloną szybę, a ona umyka mu własnoszybnie spod łokcia i wpada w czeluść drzwi. Milicjant tak się zdenerwował, tak skupił energię na reprymendzie i na groźbie zatrzymania dokumentów, że już nie zajrzał nigdzie indziej. Na przykład do bagażnika. A tam, dzięki ci Boże, tam było sto kilo bezdebitowej literatury.
Bez-de-bi-towej. Debit. Popatrz do Googla.
„Za czym kolejka ta stoi …” Tak śpiewała Ewa Bem. Znasz?
Ale ta kolejka, patrz, tam jest twój dziadek, była inna. Ludzie nie byli smętni, nie przepychali się, nie tworzyli listy kolejkowej, bo nikt nie odchodził stamtąd z pustymi rękami. Nastrój był niemal biesiadny. Młodzi mężczyźni, bo to oni w większości tworzyli tę kolejkę, przerzucali dowcipy z jej początku na koniec i odwrotnie. Komentowali bieżące wydarzenia, wszak trwał Karnawał Solidarności, upadał monopol jedynej partii, materializowało się słowo demokracja.
Dlaczego Karnawał? Taka metafora, kochanie. Byliśmy trochę jak w karnawałowym pląsie, lekko zaczadzeni, a wróg wolności nie spał i ciągle był wrogiem.
Kolejka posuwała się spokojnie i systematycznie, nikt o nic nie walczył. Tam stali szczęśliwi ludzie. Wśród nich także ulubieniec krakowian, który śpiewał kiedyś o ciotce Matyldzie. On też był wtedy młodym ojcem. Bo to była kolejka do Kuchni Mlecznej! Tam dla niemowląt wydawano na receptę mleko o kontrolowanej jakości. Takiego w sklepie nie było.
No, nie było. Tylko na receptę.
A tu ta Naklejka. Zeszłam do auta. Stało pod domem. Otworzyłam drzwi i usiadłam. To było osobne uczucie. Osobne od faktu, że jest trzynasty grudnia 1981 roku i w środku nocy zabrano mi męża, twojego dziadka. Osobne od strachu przed niewiadomym. Miało coś z relacji szeregowca i sadystycznego kaprala: poniżyć, zdeptać, wetrzeć w ziemię. Lały mi się łzy wściekłości. Zaczęłam odginać rogi naklejki trzymającej się deski rozdzielczej. Nie chciała się odkleić. Poleciał brzeżek paznokcia. Wreszcie puściła. Zdarła się drzazgą, potem drugą, walczyła. Dobrze, dobrze – myślę – zostawię cię, taką podrapaną, zranioną, żeby wszyscy widzieli, ale żeby było jasne, że słyszałam o tym nakazie stanu wojennego. SO było nietknięte. Po rozszarpanym LIDAR pozostały wiele mówiące kreseczki. NO oddarło się całkiem, porywając pół Ś, ale oszczędzając Ć. Na zmasakrowanej naklejce została malutka flaga. Dla mnie – powiewała.
Wzruszyłam się. Przepraszam. Nie czuj się zakłopotany.
Trwałość. Karnawał Solidarności przeniósł się do podziemia. Wraz z twoim dziadkiem. A ja karmiłam niemowlę. Spacerowałam z wózkiem. Stałam w kolejkach po jajka i po brudzący proszek do prania. Tak, brudzący. Jak wszystkie matki, miałam prawo kupna słonego masła dla dzieci potwierdzone stemplem w książeczce zdrowia. W środy, bo tylko w środy „rzucali towar”, chodziłam na Krzyża (przymiotnik ‘święty’ nie istniał) po soczki Bobo-Fruty. Szłam z moją mamą, aby podwoić zakup, bo ten towar był reglamentowany. Codziennie notowałam postępy rozwojowe naszych dzieci. Pewnego dnia zapisałam: „między naszymi dziećmi jest Solidarność”. Taki żarcik, gra słów. Ale to fakt historyczny! Twój tata urodził się chwilę po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, a Marysia moment przed stanem wojennym. Tej solidarności, którą wpisałam między nich, nie zwiały żadne wiatry historii. Jest trwała.
Miło, że wiesz.
A to jest dobre! Impreza. Dzieci - do dziadków, drewniane łóżeczka - do góry nogami, dno łóżeczek stawało się blatem, wersalka była szatnią i jakoś udawało się zmieścić siedemnaście osób w czternastu metrach kwadratowych. Fajnie było. Tańczyliśmy. Opowiadaliśmy o zadymach, gdzie kto uciekał, czy mu łzy leciały od gazów rzucanych przez ZOMO, kto przesiedział 48 godzin i z kim. W hotelu asystenckim kuchnia była wspólna, bigos mógłby zmienić właściciela nieoczekiwanie, więc bulkał sobie na maszynce elektrycznej obok muszli klozetowej, która była własna. Alkohol w powściągliwie pijących rodzinach gromadził się w meliniarskich ilościach, choć był na kartki, bo go obowiązkowo wykupywaliśmy. Był walutą, którą trzeba było mieć. Więc mieliśmy. Naprawdę było fajnie.
Nie żartuję. Alkohol był walutą. Płaciło się wódką za wymianę uszczelki w kranie.
Papier. Gospodyni imprezy miała prośbę, aby z szacunkiem odnosić się do papieru toaletowego, bo wujek już nie pracuje w papierniczym. Wujkowie w papierniczym i ciocie w mięsnym byli nie do przecenienia. Specjalizowali się w kiwaniu „systemu kontroli dystrybucji towarów”. Tak, papier toaletowy kupowało się w sklepie papierniczym, jak sama nazwa wskazuje. Nie, nie wyglądał tam głupio. Samoprzylepnych karteczek w kolorach tęczy nie było ani zeszytów w artystowskich oprawkach. Za to świetnie konweniował z szarym papierem pakunkowym oraz z tak zwanymi „Blokami z Makulatury” i zeszytami drzewnymi.
Myśleliśmy, że jesteśmy biedni. A my byliśmy eko!
Taki obraz. Wyobraź sobie taki obraz: Dom Handlowy „Jubilat”. Tak, ten za oknem. Wymaż na chwilę to, co znasz. Jest tylko wielka hala na parterze. Ponurość w powietrzu. Pod ścianami puste stoiska z wyjątkiem tego jednego, na które coś rzucono. Wije się tam trąba powietrzna, rozszerzająca się przy ladzie. To kolejka w formie dynamicznej. Od progu trudno odgadnąć za czym. Ale paskudniejsze od trąby są tektury rzucone na podłogę, morze tektur, ocean tektur nasiąkniętych błotem pośniegowym, wniesionym setkami butów marki Relax. Kluchy rozmiękczonego papieru przenoszą się dalej, znacząc ścieżki w stronę stoisk nawiedzonych towarem. Sceny te rozgrywają się w poświacie jakby burzowego nieba. O takim świetle na morzu powiedziałoby się: z nieba sączy się odległe światło, jakby Bóg miał tylko jedną, słabą żarówkę.
No waste, czyli marchewka rediviva. Kiedy w sklepie nie starczyło Bobo-Frutów, bo za daleko stałam w kolejce, robiłam sok marchewkowy własnoręcznie. Obierałam marchewki i sparzałam je wrzątkiem. Następnie brałam podwójną gazę, tarełko, garnuszek i wszystko to też przelewałam wrzątkiem. Jak to po co? Dla sterylności! Co dalej? Palcami przez gazę wyciskałam z marchewkowej pulpy sok. Do soku można było dodać wodę długo gotowaną, uwolnioną od chloru, fenolu i życia biologicznego.
Nie, nie żartuję.
Pozostałe po odciśnięciu soku marchewkowe trociny można było zalać wodą, dodać utarte jabłko, szczyptę kwasku cytrynowego (cytryny zdarzały się tylko przed Bożym Narodzeniem) oraz garstkę cukru i podać dorosłym do mielonego. Twój pradziadek ją uwielbiał.
Efekt motyla. W noc z trzeciego na czwartego czerwca 1989 roku wracałam ze spotkania towarzyskiego do domu.
Tak, to był ten czwarty czerwca.
W bagażniku wiozłam ulotki, plakietki, naklejki. Miałam je rozdawać od rana przed lokalem wyborczym. To ten na zdjęciu. Cisza wyborcza nie obowiązywała wtedy.
Więc tamtej nocy wyjeżdżałam spod akademika Żaczek, a tu czerwoną latarką macha do mnie kontrola drogowa. Co miałam w głowie? To, co miałby każdy: proszę otworzyć bagażnik, pani pójdzie z nami, proszę oddać kluczyki, zabezpieczamy auto. Dwóch milicjantów uśmiechało się do mnie, sprawdzali dokumenty, a ja pociłam się ze strachu. „Jedzie pani bez świateł. Zakochana? Dziękujemy i dobranoc.” Dałam gazu, żeby się nie rozmyślili.
Czy to był zwiastun nadchodzącej normalności? Czy tam, na tej ciemnej ulicy, machnął skrzydłami motyl, nocny motyl, zwykła ćma, i spowodował zwalenie muru berlińskiego pięć miesięcy później?
Popatrzyła na wnuka; chyba mówiła do siebie. On wyprostował się w fotelu i lekko uniósł, sugerując, że czas na niego.
– Leć już, leć. Musisz iść, to zmykaj. Dziękuję za tę chwilę. Do jutra. Aa, buty Relax? Nosiło je zimą pół Polski, buty na śnieg, śniegowce, polskie apres-ski. Koszmarne były, ale były.
Zamknęła drzwi. Usłyszała tupot na schodach, jakby chłopak miał cztery nogi na kołowrotku. Potem zeskok z ostatnich schodów i trzaśnięcie bramy.
Usiadła w fotelu. Było w nim jeszcze ciepło wnuka.
Nie miała ochoty na oglądanie reszty przezroczy. Zaskoczyło ją nie to, co pamięta, ale jak pamięta. Pamiętała ciałem. Czuła się, jakby to, co wyszło z ciemności, wbijało w nią pazury. Ciało pamiętało też sceny, których na przezroczach nie było. Miała dreszcze.
Widzi siebie, jak siedzi w poczekalni do adwokata. Nie najlepiej wygląda, dopiero co urodziła dziecko. Ubrana jest w ciemnozieloną kurtkę. Pierwszy raz w życiu ma do czynienia z prawnikiem. Zacny człowiek. Takich jest kilku, którzy stają po stronie internowanych. Nie jest pewna, czy dobrze rozumie, co on mówi.
Pazury wśliznęły się między włosy.
Czyta, a raczej próbuje prześwietlić list od męża z miejsca internowania. Połowa tekstu zamazana czarnym mazakiem. Cenzura więzienna. Czyta pod światło. Wydaje jej się, że pod spodem niczego niepoprawnego nie ma, a jednak zamazali. Ot, szykana.
A on wrócił z więzienia nagle, pojawił się w wieczór wigilijny. Ona nie pamięta tamtej chwili z wyjątkiem tego, że zamyka drzwi, przywiera do niego i nie może odejść. Pamięta, że skamieniała.
Drugi raz czuła podobnie, kiedy niespodziewanie na ulicy przed domem zobaczyła przyjaciela, który po roku został zwolniony z internowania. Nie poznała go w pierwszej chwili. Zza gęstego zarostu patrzyły jednak znajome, niebieskie oczy. Też nie mogła przestać go obejmować.
Pazury przesunęły się po udach.
Tego też nie ma na przezroczach: stan wojenny trwa od pół roku, dzień jest słoneczny, dzwonek do drzwi, za progiem obcy mężczyzna. Legitymuje się. Jest z SB i pyta o jej męża. Ona mu odszczekuje. On mówi jej, że jest taka sama, jak jej mąż. Zaskakujące, no nie? – odpowiada mu. Zostawia go na chwilę w przedpokoju, biegnie po dziecko, ale na prawdę po to, by zasłonić okno. Umówiony znak, że przyszli. Nie został jednak. Poszedł. Chciał ją nastraszyć?
Zapadła się w fotelu.
Nie była kombatantką. Nie miała za sobą żadnej ryzykownej działalności. Była odsunięta od burzliwego nurtu, bo mieli dzieci. Jej zadaniem było gniazdo z młodymi, którego miała pilnować. Ale to nie ujmowało lęku, który jej cicho towarzyszył. Lęku z powodu wszystkiego, w czym nie brała udziału, a co było udziałem najbliższego jej sercu człowieka.
Piekły ją oczy.
Wyłączyła rzutnik. Pozbierała przezrocza i wcisnęła w głąb szafy.
Nie chciała, aby się znów wysypały.
Bem? - nagle uprzytomniła sobie, co powiedziała wnukowi. - Prońko przecież.
Na sekundę zastygła z ręką na drzwiach szafy, po czym energicznie przekręciła klucz.