Smaki
Do „Smaku życia” weszło osiem osób. Błyski kolczyków i zapach dobrych perfum, ślad szminki na policzku cudzego męża - oj, zrób, zrób zdjęcie, ha, ha, rozwodowe będzie! Patrzyli sobie w oczy, pytali o zdrowie mamy, córki, kota, kondycję lakieru na Alfa Romeo rocznik pięćdziesiąty siódmy. Czekał na nich okrągły stół, zarezerwowany pewnie z miesiąc temu.
Siedziałam nieopodal i od czasu do czasu podnosiłam na nich wzrok, zastygając z łyżeczką nad szarlotką z lodami w waniliowym sosie. Mój wieczór był gorzki. Ten, dla którego tu przyszłam, nie pojawił się i wiedziałam, że nie zdarzy się już nic.
Na okrągły stół wjechały przystawki: miniaturowe kolaże wprawiające w zdumienie. Fantastyczne! Przepyszne! Legendarne! – sypały się zachwyty znad talerzy, wyglądających jak tafla lodowiska z parą w podwójnym axlu pośrodku. Zjawiskowe! – dorzuciła sopranem drobna blondynka z wisiorem niczym kamień młyński w głębi dekoltu.
Rozmowa przy okrągłym stole toczyła się gładko, była rozszerzoną wersją powitań.
Ach, ja dziękuję za zupę, ja też, ja również – zarzekały się kobiety, błagalnie trzepocząc rzęsami w stronę kelnera, jakby ten zmuszał je do wypicia niesłonego musu jarzynowego z grysikiem, podczas gdy mężczyźni wybierali pomiędzy kremem szparagowym, a rosołem z kołdunikiem. Chyba moja złość szukała ujścia, bo coś mi podpowiadało, że powinni wziąć flaki z pajdą chleba.
Zagrzebałam ciasto w lodach. Tak lubię.
Kiedy w filiżance z kawą ujrzałam dno, a tam nierozpuszczony cukier, ogarnęła mnie radość obietnicy. Kropelki kawowego syropu spłynęły mi do ust, na mgnienie nokautując mój mentalny dół.
Okrągły stół zapełnił się daniami głównymi. Smażone w słonym karmelu ziemniaczane talarki, sałaty po takiemu i owakiemu, listki polędwic i białe ryby polane oszczędnie, acz dekoracyjnie, sosami na francuski sposób, kulki szafranowego ryżu oraz girlandy gufrowanych naci. Wino. Usta pełne jedzenia mówią. Zaczyna być śmiesznie. Gość w okularach w zeberkę i złotym logo DG sypie dowcipami z bielutkich mankietów spiętych spinkami. Chichot uniemożliwia wybór deseru. Beziki w dipie z marakui, proponuje kelner. Przy „dipie” pięć na osiem osób parska śmiechem, prostując to nieproste słowo w formę swojską.
Potem było straszniej. Nad stołem przewalały się historie tak pozbawione dobrego smaku, że w tym miejscu kojarzyły się tylko z barbarzyńskim najazdem na świątynię.
Wyszłam z moją goryczą. Neon „Smak życia” trwał nieporuszony.