Kupiłam podrośnięte sadzonki pomidorów. Była połowa maja. Gospodarz, który mi je sprzedawał, zachwalał smak i niezwykłość tej odmiany. Znałam „pana sałatkowego” od lat. Nigdy mnie nie zawiódł, a i tym razem, zapewniam was, nie nadużył mojego zaufania. Nie przyszło mi do głowy jednak, aby powiedzieć mu, że zamierzam hodować je w górach. W gruncie rzeczy, jakie tam góry, raptem Gorce. Ocieplenie globalne plus zbocze zalane słońcem od świtu do zmierzchu gwarantowały niemal hiszpańskie warunki, czyli to, co pomidory lubią najbardziej, myślałam zadowolona z zakupu.
Pomidory rosły w oczach, a ja studiowałam ich uprawę. Odrywałam „wilki”, czyli płone, a żarłoczne odgałęzienia, wybrałam uprzywilejowane łodygi i czekałam. W lipcu pojawiły się kwiaty. Żółte gwiazdki skupione w gronka rozświetliły ciemnozielone, szorstkie pędy. Bezwstydnie wyprężające się z dna kwiatowego słupki gotowe były do zapylenia. Warunki idealne: i wiatr, i owady, wszak dookoła łąka, która na dodatek dzieli się wodą z moim ogródkiem, upały więc nie są mu straszne. W sierpniu zaczęły zawiązywać się owoce. Ogołociłam łodygę ze wszystkiego, co poniżej nich, przycięłam szczyty pędów. Słońce grzało, deszcz i rosa podlewały, zielone kuleczki rosły.
Z nastaniem września pomidory osiągnęły wielkość dla mnie wystarczającą. Żeby tylko zechciały zmienić kolor, żeby tylko jakiś rumieniec się pojawił, ale nie. Były uparcie zielone, za to z dumą swoją pomidorową, rosły.
Naliczyłam ich ze czterdzieści. Będzie plon! Tyle, że na razie zielony. Więc czekałam - niech rosną, skoro mają taki przymus. Lato nadal sprzyjało, lecz nie zatrzymywało się w marszu ku jesieni.
Pewnego dnia na jednym pomidorze zauważyłam rumieniec. Pomidor wyróżniał się nie tylko barwą, ale i rozmiarem. Był już wielkości niezłej pięści. Wpatrywałam się w niego, jak w święty obrazek, przemawiałam czule i pieściłam. Inne też urosły, ale chyba postanowiły być sałatką z zielonych pomidorów, bo uparcie odmawiały zmiany koloru. Pod ich ciężarem łodygi kładły się na ziemi razem z palikami. W końcu zrobiłam drabinkę opartą o płot i położyłam na niej ciężarne łodygi.
Kiedy po tygodniu przyjechałam do pomidorowego królestwa, mój beniaminek miał trzy brzuchy, jak trzy moje pięści. Brutalnie wyciągnął z drabinki matczyną łodygę i przylgnął do ziemi. Ale był dojrzały. Zważyłam go. Sześćdziesiąt dekagramów czerwonego, ciepłego, słodkiego miąższu. Zanim poszedł na sałatkę zrobiłam mu zdjęcie.
Brzozy pierwsze wiedzą, że nadchodzi jesień. Żółkną to tu, to tam, dyskretnie. Czy zgraja pozostałych pomidorów zdawała sobie z tego sprawę? Chyba nie bardzo, bo choć nie były już tak bezczelnie zielone, ciągle daleko im było do dojrzałości. Niektóre można by nawet zebrać i pozwolić im dojrzeć w pudle. Cóż za nieestetyczny los! – oburzył się mój wewnętrzny pięknoduch, kiedy usłyszał tę radę - poczekajmy jeszcze tydzień.
W noc przed niedzielą, w którą zdecydowałam zebrać oszałamiający plon, cichutko przyszedł pierwszy, jesienny przymrozek.
Nie wierzyłam w to, co zobaczyłam: monstrualne pomidorowe łby patrzyły martwo w ziemię, blade i sflaczałe, a to, co było łodygą i liśćmi, zamieniło się w brudnozielone frędzle.
Pochowałam je w kompostowniku. Sens pomidorowego przedsięwzięcia mógł uratować już tylko obieg materii w przyrodzie.