Upadek Gwiazdy Betlejemskiej
Choć rozgwieżdżone, zimowe niebo było czarne. Brnęliśmy w śniegu, kiedy zza ciemnej bryły zaspy wyskoczyło na nas migotliwe światło. Świecił śnieg z wyrazistym i ciepłym centrum. Nieco dalej od jasnej plamy światło miękło i wlewało się w biel, rozświetlając ją od dołu, potem stopniowo rzedło i ostatecznie niknęło rozproszone bez śladu. Gdy podeszliśmy bliżej, zobaczyliśmy świecę na dnie głębokiej jamy śnieżnej, wytopionej jej ciepłem. Ściany jamy pokryte były warstwą lodowej gładzi połyskującej w chybotliwym świetle. Oślepieni i oczarowani tym zjawiskiem dopiero po chwili zauważyliśmy wystający ze śniegu czubek drewnianej kapliczki z Chrystusem zanurzonym po nagą pierś w śniegu. Świeca stała nieco w lewo od osi kapliczki, co powodowało, że pół twarzy figury pozostawało w cieniu dłoni, o którą wsparta była chrystusowa głowa. Korona cierniowa wydawała się nieproporcjonalnie duża, zwielokrotniona kolczastym cieniem, który miotał się po sklepieniu daszka z każdym podmuchem wiatru. Patrzyliśmy w ciszy na niezłomne światełko. Było jak okruch Gwiazdy Betlejemskiej, który niczym stary, wierny pies, kończył żywot u stóp swego pana, a on patrzył na nią frasobliwie i szeptał: wyszło, jak wyszło.
(2018)