Dlaczego mam w sercu niedziele z dzieciństwa? Przecież potem też były piękne niedziele: niedziele z przyjaciółmi, niedziele z narzeczonym, z dziećmi, także te ze świętym spokojem w czterech ścianach. Rzecz jednak w tym, że żadna z niedziel mojego dorosłego życia nie miała i nie ma magii rytuału. Niedzielne rytuały, choć być może nie tak regularne, jak dziś mi się wydaje, dawały to, co żeglarzom daje chwilowy brak wiatru: wprawdzie stoi się w miejscu, ale nic nie spada ze stołu. Lubiłam rower, narty, wyjazdy, nawet do wujków na imieniny lubiłam chodzić, lecz najbardziej oczekiwałam niedzielnej flauty. Niedzielna flauta była szczególnie wyrazista latem, kiedy czas zlewał się z upałem i płynął szeroko od cienistej do słonecznej strony ulicy Olszańskiej, którą po mszy na Cmentarzu Rakowickim i zwyczajowym odwiedzeniu grobu dziadków szliśmy wolno w stronę domu.
Każda niedziela miała twarze audycji radiowych. W czasie śniadania była plutonowym, który mówił: „czołem żołnierze, mówi wasz stary wiarus”. Potem była zespołem mandolinistów Edwarda Ciukszy. Mandoliniści oznaczali, że niechybnie spóźnimy się na mszę. Po obiedzie niedziela obejmowała mnie magiczną mocą słuchowiska dla dzieci. Z przestrzeni wyobraźni schodziłam na ziemię o szesnastej, wywołana koncertem szopenowskim. Przed snem niedziela była głosem Lucjana Kydryńskiego, który ze swoim uwięzionym w krtani „r” zapowiadał Rewię Piosenek i „niezapomnianą Earthę Kitt”. Eartha Kitt albo orkiestra Glena Millera przenosili mnie w poniedziałek.
(2017)