Dwa razy odwiedziłam to miejsce odkąd przestałam spędzać tam na wakacje.
Magia pierwszych odwiedzin polegała na tym, że w zupełnie przypadkowym dniu, o zupełnie przypadkowej godzinie, pewnego przypadkowego września spotkałam tam bliską osobę - nie w Krakowie, w którym mieszkaliśmy, i on i ja - ale tam. Znaleźliśmy się tam jednocześnie, jakby nie upłynęła ani chwila od czasu, kiedy spędzaliśmy lato pod jednym dachem, i kiedy uczył mnie grać w brydża.
Siedziałam na środku rzecznego królestwa. Bieg rzeki od czasu moich wielokrotnych tam wakacji zmienił się ze sto razy. Każda zmiana formowała kamieniste wysepki. Pomiędzy nimi lśniły samodzielne, drobne strumyki, biegnące równolegle do głównego nurtu, ale po swojemu. Po swojemu naniosły żwir i otoczaki, pozwoliły osiedlić się wiklinom i łopianom, i, też wedle własnych praw, łączyły się z siostrzanymi strużkami i wracały do rzeki matki.
Wdychałam zapach mułu, który nigdy nie wysycha pod ciężkimi, rzecznymi głazami. Zamykałam oczy, by poczuć go lepiej, ale także, by z szumu rwącej rzeki wyłowić pojedyncze bulgotania, które wydaje krnąbrna woda, gdy chce ją zatrzymać kamień.
Grzałam twarz w słońcu, gdy w pewnej chwili usłyszałam grzechot kamyków. Uchyliłam powieki. Poprzez rzęsy zobaczyłam wysoką, smukłą, nieco zgarbioną sylwetkę, która z wielką uwagą przekraczała kolejne strumyki. Założone do tyłu ręce, pochylona głowa, siwa, gęsta pomimo lat czupryna. Poderwałam się. „Pan Aleksander?”, wołałam, biegnąc w jego stronę, „nie wierzę, pan tutaj? teraz?” Nie umiałam powstrzymać głębokiego zdziwienia i powtarzałam „pan tutaj? teraz?” „A ty skąd się wzięłaś?” - był nie mniej zaskoczony.
Dialog po tym był bez znaczenia, bo najpiękniejsze było zdumienie: przecież ja tylko przejazdem, zaraz jadę dalej, a on właśnie tędy, a nie tamtędy. Przybiegłam na chwilę, aby popatrzeć na Siwą Wodę, nad którą spędziłam tyle lipców i sierpni, której brzegami chodziłam bez lęku, zawsze szukając czegoś między kamieniami, której skarpy były jak własna kieszeń. Znałam rzekę od strony lasu, który zabierał jej światło, a ona ubierała się w brązowe mchy i czerniejące zielenie. Od strony łąki poznałam ją dokładnie, szukając na brzegu poziomek i rydzy. Ta rzeka była osią moich samotniczych spacerów po okolicy. Niczego się nie bałam, choć miałam trochę ponad dziesięć, potem coraz więcej, ale wciąż mało lat. Byłam dziewczynką zawsze uzbrojoną w kij, zawsze szperającą w mchu i w kamieniach, łażącą bez celu po lesie.
Więc po to zatrzymałam się na pół godziny. Aby ożywić obrazy. Ale żeby tak mocno, tak cudotwórczo, że pojawił się w nich spacerujący pan Aleksander, prawdziwy i nieprawdopodobny zarazem?
Drugich odwiedzin żałuję do dziś. Zabrały mi moje obrazy. Nie znalazłam wtedy jednego miejsca, które przypominałoby tamten czas.
„Co było – nie wróci, wychodzę wieczorem na spacer.
I nagle spojrzałem na Arbat i – ach, co za gość! –
Rżą konie u sań, Aleksander Siergiejewicz przechadza się,
Ach, głowę bym dał, że już jutro wydarzy się coś!”
(Bułat Okudżawa)